środa, 18 grudnia 2013

Znowu święta

Zaskoczyło mnie, że mam aż tak wiernych czytelników no, no Kochani zachęciliście, by trochę poistnieć jeszcze tutaj.

Na razie pewnie i tak przeżywamy to samo co Wy - przygotowania świąteczne. W piątek jadę w góry, bo z matką nie pogodziłam się. Stwierdziłam, że nie uwierzę w ten jej powrót dopóki nie dorośnie, nie nauczy się utrzymywać i pracować ponad rok w jednym miejscu. Umówmy się mnie podrzuciła zaraz po porodzie babci, swojego psa podrzucała do schronisk, kota zostawiała ze swoim facetem albo nam, a do prac chodziła krócej, niż ich szukała. Wierzę, że mnie kocha, że to dla niej trudne, bo ma problemy, alkoholizm to nie przelewki no, ale w jej długotrwałą przemianę już nie. Nigdy nie była odpowiedzialna, znikała zawsze, kiedy coś jej nie pasowało i zlewała wszystkich, więc teraz mi trzeba czegoś więcej. Choć tęsknię. Wyjazd wiąże się też z tym, że świąt nie spędzę z moim Kochaniem :(. Standardowo pracuje. Jak świętowaliśmy tutaj to chociaż wpadał posiedzieć ze służbowym laptopem, ale tak no to cóż... To już nie będą piękne święta, choć z radością pakuję kolejne podarki dla bliskich. 

Pocieszam się faktem, że jak większość z Was wie, on jest prawosławny i ponownie zaprosił mnie na swoje święta 6 stycznia, lecz mimo że lubię ten czas, bo mam go całego dla siebie, a jego rodzice są nieziemscy (Pijemy razem, gramy w karty, żartujemy, bawimy się), to jakoś te drugie święta nie mają dla mnie żadnej magii. Sama nie wiem co to za dziwne uczucie zawsze ogarnia mnie w Wigilię, ale mam wrażenie,że jestem tam gdzie powinnam być, że to miejsce jest piękne, ludzie życzliwi, nagle wszystko zaczyna się doceniać i osiągam taki dziwny spokój i radość. Śmieszne bo jestem ateistką i podchodzę do tego bardziej z dystansem, jak do polskiej tradycji bardziej. Z kolei mój A. mówi, że nie czuje nic specjalnego. Ot żarcia więcej postawią... Ja się już miesiąc wcześniej cieszę, zastanawiam się co komu dać, śpiewam kolędy, wyglądam śniegu, choć zdecydowanie natura mogłaby wymyślać jakiś, który by się utrzymywał w temp powyżej zera. Może dlatego, że wciąż gdzieś tam we mnie mieszka dziecko, które cieszy się byle czym.A jak to z Wami jest?

Tymczasem jeszcze przeżywam swoją metamorfozę. O takie włoski mi ścięli:


Ale wyszło naprawdę fajnie, więc nie żałuję :) A skoro styczeń zaczynam publikacją w czasopiśmie to może mnie to zmotywuje by wystartować w przyszłym roku z większą werwą i coś w swoim życiu zmienić bardziej na stałe, by się bardziej zadowolić?

Na koniec życzę Wam Wesolutkich Świąt, by każdego z Was ogarnęła taka magia, jak mnie i każdy z Was spędził te święta z tym, kim chce. Odezwę się jakoś po ;)

środa, 11 grudnia 2013

Niezadowolona

Tak bardzo zaniedbałam tego bloga, że pewnie już i tak nikt nie czyta. Jakoś nie mam głowy do czytania innych, nie mam głowy do tego by swoje myśli przelać tutaj. Część z Was pisała mi na fb, że widziała mnie w telewizji. Pojawiałam się przez ponad tydzień i dziwnie mi z tym. Poszłam do telewizji chcąc pozbyć się kompleksów, a pojawiło się ich więcej, gdy zobaczyłam jak grubo wyszłam przed kamerą i jak na złość dalej mnie katują. Ktoś w necie znalazł moje zdjęcia i numer telefonu przy ogłoszeniu, że daję korepetycje. Zadzwonili, powiedzieli że nowa gazeta ich pojawia się w styczniu na rynku i szukają kogoś kto zareklamuje fryzury a ja mam ładne włosy, pasuje im moja twarz i chcą mnie za darmo ostrzyc, nawet w taki sposób jak chciałam, zrobić zdjęcia, a przed pojawieniem się pisemka podpisujemy umowę i dostaję wynagrodzenie za wykorzystanie wizerunku. Szok, niedowierzanie, zdziwienie. Dlaczego w momencie, kiedy wyglądam najgorzej nagle wszyscy coś chcą? Nie mogli się zgłosić kilka kilo temu?

Trochę zmotywowało mnie to do pracy nad sobą. Trochę zdołowało, że mimo tylu sukcesów wciąż siebie nie doceniam i chcę więcej i więcej. Nie mam nawet na kogo zwalić winę, jak się wytłumaczyć. Może nieobecna matka? Może ojciec co nie ma czasu/nie chce spotkać się po raz drugi? Może ciotka, która usłyszawszy o gazecie skrzywiła się tylko, że fryzjer przyjedzie do nas i kazała pilnować, aby nie wszedł w butach. Może fakt, że coraz więcej moich wad wyłazi na wierzch i nie umiem im zapobiec. Nie umiem sprzątać, nie umiem być cierpliwa i nie przerywać, jak domyślam się co ktoś chce mi powiedzieć, nie umiem być punktualna, nie umiem czasami wyczuć momentu do żartu i jestem chodzącą emocjonalną bombą. Za to mam same nieprzydatne umiejętności rozwinięte w połowie, jak pisanie wierszy, strategiczne myślenie przydające się w grze, wyczucie stylu, rysowanie, śpiewanie... Na co to moim przyjaciołom? Na co to przyszłej "pani domu"? Na co przyszłej żonie i matce? Psychologowi? To już nie ten etap, kiedy ważne są pochwały pani od plastyki. Tu zaczyna się dorosłość, która szepcze: zrób coś, by zostać artystą, albo zapomnij. Nie brałam lekcji śpiewu, nie brałam lekcji rysunku, nie wiem czy zechcą wydać moją powieść i w niemocy twórczej oczekuję na decyzję. Na decyzję, czy mam szansę razem z tymi nędznymi kartkami, czy zgniją w szufladzie, jak moje hobby. 

Nigdy nie polubiłam dorosłości. Zostało mi 1,5 roku studiów by złapać Pana Boga za nogę i nie wylądować na niskopłatnym etacie. Może i nie doceniam swoich sukcesów, ale jeśli krótka rola w serialu mnie nie uchroni przed 8 godzinną pracą za biurkiem to po prostu jakoś nie potrafię się nią długo cieszyć.

A od 27 przechodzę na ścisłą dietę. Ot co! A jak Wy żyjecie?

poniedziałek, 14 października 2013

Aktorstwo

Wciąż nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. Ktoś nagle zachorował i dostałam w spadku jego rolę w serialu Wawa Non Stop. Nie statystowanie, nie jednoodcinkowe granie. Rolę przez duże R. Nie pierwszoplanową, ale mówioną. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Naprawdę pracuję w telewizji, naprawdę ładnie zarabiam. Choć brakuje mi na wszystko czasu. Muszę się zorganizować: korepetycje, które są stałym dochodem, studia, oraz praca na planie w różne dni, o różnych porach, wymaga sporej elastyczności. Niebawem może jednak nadrobię zaległości u Was ;).



Jutro jadę ponownie na plan. Za pierwszym razem myślałam że nie dam rady, ale szło gładko. Z łatwością wcieliłam się w swoją postać i wykonywałam polecenia ekipy. W sumie nawet nie wiem czemu. Nie mam pojęcia kiedy zyskałam taka pewność siebie, kiedy nauczyłam się radzić sobie z dotykiem, i nie wzdrygać się kiedy zakładają mi na cycki mikrofon, kiedy przestałam mieć kompleksy na tyle aby pozwolić na sfilmowanie siebie w basenie, bez makijażu. NIE WIEM KIEDY. Ale wiem dlaczego.
- Pędziłem sto na godzinę do Ciebie Ty moja gwiazdo! - wtuliłam się w mojego mężczyznę. To jest właśnie to co czyni nas prawdziwie pięknymi. Tylko kochająca nas osoba potrafi wydobyć wszystko to, co z nas najlepsze.

środa, 25 września 2013

Przekuć złość w szansę

Witajcie po dłuższej przerwie!
Przepraszam, że tak długo mnie nie było, ale po kolonii, która okazała się hardcorem, byłam wyczerpana psychicznie. Nie wiedziałam, czy jest sens to wszystko opowiadać. Z jednej strony dzieci skaczące z okien, masturbujące się przed innymi, czy pokazujące mi pupę, która "zmienia kolor pod prysznicem", brzmią zabawnie i są dobrym tematem, ale z drugiej moja cierpliwość była na wykończeniu. W dodatku ostatni dzień kolonii był też ostatnim moim kontaktem z matką. Walczyłam też o zaliczenie roku, bo moja praca empiryczna nie zachwycała nikogo, więc jak popsuła się pogoda po prostu nabawiłam się deprechy i chciałam, by wszyscy dali mi święty spokój. 


Przez zniknięcie matki muszę też odłożyć założenie firmy, bo matka opłacała mi jedne raty, których koszt spadł teraz niespodziewanie na mnie. Jestem na nią strasznie wściekła i zastanawiam się nad trwałym zerwaniem kontaktu. Po prostu nie wiem już, jak z nią postępować. Jak jestem obrażona na nią to się stara, jak jej wybaczam widząc, że układa swoje życie - znowu wpada w cug alkoholowy i znika. Ja się nawet pogodziłam z jej alkoholizmem, pokazywałam, że może na mnie liczyć, ale nie. Ona jak zapija np na tydzień, to przez rok boi mi się spojrzeć w oczy, bo się wstydzi. Mówiłam jej, że jak musi pić to trudno taki nałóg, wysyłałam na terapię, które okazały się nieskuteczne, a mimo to dalej bała się wrócić. Więc ja się pytam Was, co ja mam robić? Wkurza mnie, że jej wstyd i tchórzostwo są ważniejsze ode mnie, od jej jedynej rodziny, od moich uczuć: złości i rozczarowania, jakie mi sprawia. Nie da się przecież na to machnąć ręką, że ooo po roku nie odzywania się wyśle smsa z przepraszam. A z drugiej strony wiem, że próbowałam wszystkiego, ona się już nie zmieni, więc albo zaakceptuję tą sytuację, aby mieć z nią w ogóle jakiś kontakt, albo muszę go całkowicie zerwać i nie potrafię podjąć decyzji. No bo wiadomo, że chciałabym, by uczestniczyła w moim życiu, by wiedziała jak mi się wiedzie, by przyszła na mój ślub, poznała wnuki, a z drugiej strony jej znikanie mnie wykańcza psychicznie. Już pal licho, że  znienacka tracę matkę i nie wiem, kiedy się pojawi, ale nie mam pojęcia po prostu jak się zachować, gdy wróci. Obrazić się na trochę, by nie dać jej przyzwolenia? Postawić kolejne warunki, które i tak pewnie wypełni, po czym zaprzepaści? Machnąć ręką? Pokrzyczeć na nią? Po prostu do cholery nie wiem. Niedawno wysłała mi smsa w stylu, jakby chciała sobie coś zrobić, ale po prostu była pijana. A kto mi zwróci moje nerwy?

Wściekła na całą sytuację w dodatku jeszcze musiałam znaleźć jakąś pracę. Chciałam móc spłacić kredyt szybciej i odłożyć na wakacje w lutym, bo w tym roku nigdzie nie wyjeżdżałam. Wpadłam nawet na genialny pomysł bycia kobietą do towarzystwa. Niektórzy samotni desperaci płacą za to, że jakaś dziewuszka pójdzie z nimi do opery, czy na bankiet. No, ale mój facet nie przyjął tego dobrze, a przyjaciółka stwierdziła, że klienci mogą chcieć przekroczyć granice, choćby siłą i jakoś tak praca stała mi się mniej atrakcyjną, jak pomyślałam, że musiałabym płacić jeszcze jakiemuś kolesiowi za ochronę mej cnoty. Wpadłam, więc na kolejny pomysł: " no to jak nie pani do towarzystwa, to dużo zarobić można jeszcze w telewizji!". Jakimś cudem doczłapałam się na casting. Kazali mi odegrać scenkę kłótni ze starszą kobietą i wymyślić sobie sytuację, o co się kłócimy. Bez namysłu powiedziałam, że kobiet będzie moją mamą, alkoholiczką i właśnie wróciła z libacji. Kobieta była w swej roli tak bezczelna, a ja cóż... wyobraziłam sobie, że krzyczę na własną matkę. Powiedziałam jej prawie wszystko co chciałam, wyrzuciłam to z siebie i nawet nie zauważyłam, jak wszyscy się na mnie gapią. Kiedy skończyłam dopiero zrozumiałam, jak bardzo się spodobałam. Wszyscy mi gratulowali i byli pod wrażeniem, jak bardzo się wczuwam. Dostałam angaż w Malanowski i Partnerzy i prawdopodobnie Ukrytej Prawdzie. Nie dostałam, jednak roli od razu. Kobieta prowadząca przesłuchanie powiedziała, że chce poszukać mi jakiejś mocno emocjonalnej roli i, że mam czekać na telefon. Wyszłam cała w szoku. 


Mam w sobie tyle emocji. Zamkniętych, by nie wybuchły bezmyślnie, bym nikogo nie zraniła, bo jestem borderline, bo muszę wszystkie swoje uczucia analizować, czy są słuszne, czy pochodzą z zaburzenia. I po raz pierwszy tak po prostu, wszyscy byli zachwyceni, że krzyczę, że odczuwam prawdziwą złość. Może, może jak będę dostawać więcej roli, uda mi się pozbyć ich wszystkich? Może o to właśnie chodzi, by nasze własne zło, wykorzystać w dobrym celu, przekuć je w naszą szansę?

wtorek, 30 lipca 2013

Fryzjerka

W końcu doczekałam się wyjazdu mojej cioci. Czekały mnie 2,5 tygodnia wolności od jej gderania! Wiadomo, że spraszałam masę osób do siebie, imprezowałam, popijałam, zapuściłam dom... Takie tam. Jakoś w tamtym tygodniu Misiek także dostał urlop i ponieważ, i tak nie stać nas na żadne wczasy postanowił pojechać po prostu na zlot motocyklowy, a potem standardowo na Woodstock. Tuż przed pojechałam do niego się pożegnać i natrafiłam na kłopotliwe pytania typu: "czy aby na pewno mam wszystko?" i długotrwałe przygotowania. A. postanowił nawet ściąć swoje włosy nową maszynką, jaką dałam mu na urodziny.

Opisałam Wam już jakiś czas temu moją przygodę z jego starą maszynką, którą poprosił bym go ostrzygła. Zajęło mi ta z bite dwie godziny, bo co chwila się zacinała, spłukując jego włosy zużyłam mu całą ciepłą wodę do mycia, a na koniec musiałam coś wcisnąć, bo niechcący wygoliłam mu łysy placek na środku głowy, przez co cały musiał się zgolić. Tym razem postanowiłam się do maszynki nie dotykać, ale patrzyłam z boku jaki A. jest zadowolony, że ta szybko mu idzie i ach jej. Pokierowałam go jeszcze, że tam z boku ma jakieś włoski sterczące, których nie mógł widzieć w lustrze. Myślałam że po prostu je skróci. On jednak zaufał mi na tyle, aby dać mi maszynkę i poprosił abym ja te włoski zgarnęła. Byłam przekonana, że również myśli jak ja o skróceniu i wyrównaniu, więc niewiele myśląc przejechałam mu ćwierć czaszki by po prostu poprawić to, czego nie sięgnął za uchem. On jednak chciał chyba, abym te włoski zgoliła, bo zdjął nakładkę skracającą... została jedynie goląca... A że ja się na tym nie znam nie zauważyłam! Z przerażeniem wpatrywałam się w łysy placek "TYLKO NIE KURWA ZNOWU!". Ale nim zdążyłam się zdradzić, A. z wdzięcznością i zadowoleniem odebrał mi maszynkę i mi podziękował. Był taki zadowolony, że... nie mogłam mu powiedzieć... Zbrodnia ukryta była za uchem i doszłam do wniosku, że skoro i tak będzie jeździł w kasku a wieczorami popijał, to może nie przyjdzie mu do głowy macanie się po włosach i sprawdzanie ich długości i a nuż się mi upiecze... Póki co idzie świetnie, bo jeszcze nie dzwonił z kurwami...


Puenta jest jedna: zdecydowanie nie nadaję się na fryzjerkę.

06.08 jadę ponownie na kolonie, tym razem do Władysławowa. Cieszę się niezmiernie, bo za morzem w zasadzie zdążyłam się już stęsknić :). Poodwiedzam Was przed wyjazdem i potem kolejne 2 tyg. raczej będę wyjęta z życia. 

Szczegóły firmy znane, powieść jest już powysyłana do wydawnictw... Ciekawe, co jeszcze przyniesie mi życie w te wakacje?

Pozdrowienia dla Was wszystkich!

środa, 24 lipca 2013

Wakacyjne przygody

Wróciłam z kolonii znacznie wcześniej, niż się spodziewałam, bo jednak nie byłam potrzebna na drugi turnus. Żałuję, bo życie tam było takie aktywne, że teraz kompletnie nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Tam padałam na pysk, kierowniczka trochę przesadzała ze swoją ambicją, naszym kosztem. Pod koniec kolonii praktycznie w ogóle nie spałam i choć przestawiłam się na wstawanie o 7:30, to jednak psychicznie to tak na mnie siadło, że nawet śpiąc 8 godzin, byłam niewyspana ^^'. Zdecydowanie stała praca byłaby dla mnie trudnością. Nie umiem wstawać rano i kropka!

Dzieciaki były kochane. Trafiła mi się tak leniwa grupa, jak ja. Jak byliśmy na plaży wystarczyło zerknąć na nich raz na dwie godziny, a dalej leżeli plackami w tej samej pozycji. Kompletnie nie rozumiem, czemu tak wszyscy mnie przestrzegali przed gimbusami. Nic im się nie podobało, wszystko przeszkadza, najlepiej nic nie robić i pykać w karty. Gdyby nie kierowniczka z taką grupą odpoczęłabym, jak nigdy! A tak... Nie dość że wstawanie rano, to jeszcze mega trudne warunki pod namiotami. Przez pierwsze parę dni nie było prądu, oszczędzałam telefon, aby chociaż budzik działał, budziłam się w nocy trzęsąc się z zimna, mimo koca i grubego śpiwora, a rano budziły mnie czyjeś psy zamknięte w aucie, graniczącym z moim namiotem. Uroczo.

Na koloniach prowadziłam warsztaty plastyczne i cieszę się, bo parę dzieciaków rzeczywiście chciało się uczyć. Coś zostawiłam po sobie :)! Moja grupa, jednak też była bardzo kreatywna sama z siebie! Kolonia była podzielona na 3 żywioły. My dostaliśmy powietrze i każdy namiot musiał wymyślić z czym mu się owo powietrze kojarzy, nazwać adekwatnie do tego swój namiot i zrobić w miarę duży symbol przedstawiający nazwę namiotu i będący widoczny. Nie można było korzystać z papieru, aby deszcz nie zepsuł symbolu do końca kolonii. Jedne z moich dziewczyn zrobiły z patyków samolot, powiesiły go między drzewami i nazwały się tupolew. Niestety nazwa po konsultacji z kierowniczką uległa zmianie :(. Mnie tam się strasznie podobała. Z kolei jedni z moich chłopców po prostu wyrwało sobie drzewa w lesie, przybiło do nich krzyże z folią i przesadziło je przed swój namiot nazywając się wiatrołapy. Niby fajny pomysł, ale jak szalał wiatr z niepokojem patrzyłam w tamtą stronę. No i w sumie drzewa trochę szkoda ^^'.


Kolejną genialną rzeczą, jaką zrobili moi chłopcy, choć ci z drugiego namiotu było oddanie młodszych dzieci jakimś obcym ludziom. Kierowniczka stwierdziła, że aby wychowawczyni najmłodszych w końcu odpoczęła, moi chłopcy na czasie wolnym na mieście, powinni wziąć te dzieci, które wymagają permanentnej opieki (6-7 lat). Na to moi chłopcy zapłacili jakimś turystom za opiekę nad dziećmi podczas ich czasu wolnego. Byłam za nimi całym swoim sercem, aczkolwiek i tak spotkała ich kara. Miałam zadziwiającą pomysłowość a propos kar. Co prawda jedyne co moi broili to było spóźnianie się na zbiórki i nie zachowywanie ciszy nocnej, więc w sumie dyżury na stołówce starczały. Największych śpiochów budziłam o tyle wcześniej, o ile spóźnili się na zbiórkę i powiem Wam, że dwa dni i nagle wszyscy znali się na zegarku :))). 

Tak czy siak mimo trudów tej pracy, przeżyłam wiele, dojrzałam. Po wizycie w Sztutowie, przewodnik tak mnie zainspirował, że zamierzam napisać powieść o obozie koncentracyjnym. Jednakże przede wszystkim tęsknie za morzem. Morze szumiało mi, jak zasypiałam i było pierwszą rzeczą jaką słyszałam po wstaniu. Jego widok koił mnie niemal codziennie. 


Zawsze lubiłam w Bałtyku to, że zazwyczaj miał duże fale. Morze Czarne zachowywało się niemal, jak jezioro, które jedynie w godzinach przypływu, coś tam zaszumiało. 

Następnego dnia po powrocie umówiłam się z A. na imprezę. Nie wiem czy to kierowniczka, czy dwutygodniowe kolejki z pytaniem psze pani i psze pani, czy co, ale kiedy usłyszałam przez telefon, że już "czekamy" i dowiedziałam się, że na spotkanie przylazł z kumplem, poniosło mnie znacznie bardziej, niż powinno. Było to w sumie durne nieporozumienie, bo A. był przekonany, że wiem, że chciał zorganizować prawdziwą imprezę, choć część osób nie mogła przyjść temu pojawił się tylko z jednym kumplem, a ja liczyłam na randkę. Mój foch praktycznie popsuł imprezę, nic mnie nie bawiło, mimo że sama chciałam wyluzować. Widziałam, jak A. cieszy się na mój widok i walczy, by nie zdenerwować się moim fochem, ale na próżno. Humor miałam tak skopany, że chciałam poruszyć temat, biorąc A. na stronę, gdy szliśmy do kolejnej knajpy. Nie wytrzymał, nie rozumiał moich pretensji i zaczął się na mnie wydzierać na środku ulicy. Nie wiedziałam, co robić, chciałam tylko, by przestał. Jego kumpel stał obok zażenowany, że kłócimy się o niego, inni ludzie obserwowali nas na ulicy z potępieniem. Rozpłakałam się i... uderzyłam go w twarz. A potem jeszcze raz i odepchnęłam, aż w końcu uciekłam. Bałam się, że mi odda. A. zaskoczony stał przez chwilę, jak wrośnięty w ziemię, po czym kazał mi spierdalać i odszedł. Po raz pierwszy SERIO bałam się, że to już koniec. Przekroczyłam wszelkie granice, upokorzyłam go w taki sposób, którego najbardziej nie znosił. Moje obawy się potwierdziły. A. nie chciał mnie widzieć przez jakiś czas, po czym napisał że nie wie czy jest sens dalej to ciągnąć, mimo moich wielokrotnych przeprosin. 2 dni później zaprosił mnie na poważną rozmowę. Wszystkiego się spodziewałam na tej rozmowie: spakowanych rzeczy, krzyku, płaczu, seksu na pożegnanie, albo pogodzenie, ale nie tego, że... on mnie przeprosił. Powiedział, że ludzie biją innych zazwyczaj z bezradności. Rozumiał, jak mogłam się czuć, gdy na mnie krzyczał, ale że myślał o tym, sam będąc zranionym i to bardziej... Przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. Długo nie odrywaliśmy się od siebie. Mogłabym tak spędzić całą wieczność. A. urósł w moich oczach, a ja cóż... Muszę nad sobą mocniej popracować. Nie wiem skąd tyle negatywnych emocji wtedy się we mnie wzięło. Zawsze jestem cierpliwa i opanowana, a przy A. jestem tykającą bombą emocji, bo tak strasznie go kocham, więc przy nim zawsze robię coś, czego nigdy nie zrobiłabym przy kimś innym: krzyczę, płaczę, no i teraz to... Jak on musi mnie kochać, że tak łatwo mi przebaczył... Zrobiłabym dla niego wszystko!

Kolejnym problem była matka. Kiedy byłam na wyjeździe zadzwoniła do mnie ciocia i powiedziała, że mama znowu zniknęła, że zapiła po raz kolejny. Nie wiedziałam, jak się wobec niej zachować po powrocie. Mama stwierdziła, jednak że chce terapii. Uznałam to za dobry znak, choć wiedziałam, że będzie pod górkę. Nie ma pracy, a co za tym idzie ubezpieczenia. Na prywatną jej facet, by nie dał, a pracy tak łatwo mama, by nie znalazła nawet w urzędzie, bo ma niesprawną rękę. Miała załatwić zaświadczenie o niepełnoprawności, jakieś pół roku temu, więc miałam wiele wątpliwości, ale jak się spotkaliśmy, mama powiedziała, że umówiła się na dzisiaj z lekarzem i zamierza zdobyć to zaświadczenie. To był już jakiś krok, a ponieważ, ciotka wyjechała i jestem sama w domu przez dłuższy czas, zaprosiłam ją do siebie. Miała przyjechać, jak tylko będzie wszystko wiedziała, czy dostanie papierek, do czego ją uprawnia itd. No i tak dzisiaj sobie czekałam i czekałam... Telefon wyłączyła w końcu, nie odbierała wcześniej ani ode mnie, ani od ciotki. Scenariusz jej znikania zawsze powtarza się, co do joty. Wiem, co to znaczy. Nie było załatwiania, nie wiadomo, kiedy znowu się ocknie z cugu. Nie rozumiem też czemu zamiast iść do lekarza na umówione spotkanie poszła ze znajomymi na piwo. Od tego się zaczyna. To już nie tylko alkoholizm tylko mienie w dupie wszystkiego i wszystko. Napisałam jej, że ma się do mnie nie odzywać dopóki nie znajdzie terapii i pracy. Koniec z tym. Nie będę więcej słuchać jej użalania się nad sobą, na brak kasy, na to jak traktuje ją partner, bo jest zależna od niego finansowo, i że przez niego pije. DOŚĆ! Albo coś zmienia, albo do widzenia. A. już dawno postawił na niej krzyżyk, a ja... ja się do wczoraj łudziłam.

A co tam u Was ciekawego?

środa, 26 czerwca 2013

Wakacyjnie

Zawaliłam jeden egzamin, będę musiała dokupić sobie pkt ECTS, ale jakoś się tym nie przejmuję. Moja firma nabiera coraz to wyraźniejszych kształtów, a im bardziej jestem przekonana, że miejsce pracy mieć będę, jakoś mniej zależy mi na studiach, które dadzą mi zaledwie tytuł. Jestem zła, że  z mojej pasji, i tyle kasy co płaciłam na czesne (na UW trudno się dostać, więc celowałam w wieczorowe) , zostały tylko ulotne marzenia. Nie będę pracować w szpitalu psychiatrycznym, nie będę psychoterapeutą, nie, nie i nie, bo specjalizacja gówno daje, a w szpitalach nie ma miejsca. Wszystkie moje wyobrażenia runęły niczym domek z kart. Tak młodzi, to się właśnie dzieje z naszą przyszłością.

Pomyślałam, że jeśli ZUS mnie będzie krępował, zarejestruję firmę na moją mamę, która o dziwo wróciła i znów mi bardzo pomaga. Wiem, nie jest godna zaufania, ale nigdy przenigdy nie okradła, by mnie. Mam wrażenie, że to, że jestem jej córką, działa na nią nawet jak jest w cugu, nawet jak choroba wyciąga po nią swoje szpony i zawsze myśli, aby dać mi jak najwięcej. Poza tym, praktycznie prowadzi firmę swojego konkubenta. Płaci mu wszystkie podatki, zawiesza momentami, mają jakieś tam swoje systemu na ucieczkę od większych opłat i jakoś się kręci. Za 2 lata przerejestrowała by firmę na mnie i już. No nic zobaczymy, czy się zgodzi, bo przecież nie musi.

Muszę skończyć pracę empiryczną i tyle jeśli chodzi o tą sesję. W niedziele wyjeżdżam, jako wychowawca kolonijny, aż na miesiąc. Kierowniczka poprosiła mnie bym została na drugi turnus w Krynicy Morskiej. Niby fajnie, ale... miesiąc bez Miśka brzmi po prostu strasznie :(. Mam nadzieję, że szybko zleci.Wracam i szukam, jak największej ilości uczniów, aby wystartować od września. Brakuje mi trochę kasy odkąd paru mi odpadło, a w lutym chciałabym z Miśkiem wyjechać na wyspy Kanaryjskie, bądź gdzieś indziej na jakąś ofertę Last Minute do ciepłych krajów. Moja przyjaciółka na wyspach chce wynająć domek, więc po prostu byśmy się dorzucili, ale samodzielny przelot kosztuje więcej, niż niejedna wycieczka All Inclusive :((((. To takie niesprawiedliwe! Tak czy siak muszę odłożyć ok 3 000zł. Będzie mi łatwiej, bo jakoś na dniach dostanę kartę kredytową. Bardzo fajna oferta zresztą, wystarczy trochę pokombinować i korzysta się bezpłatnie, a odsetki naliczają po 60 dniach dopiero. Także moja wycieczka jest zabezpieczona, jakby co i już nie mogę się doczekać ;). Niestety wakacje mam trochę do dupy. Lipiec co prawda w fajnym miejscu ale z gimnazjalistami pod opieką, w sierpniu pewnie z jakiś turnus jeszcze wezmę, a od września przejmuję pacjentów, którzy biorą udział w projekcie, z którego piszę magisterkę. Muszę uczestniczyć w ich terapii, przeprowadzić wywiad. 

Muszę też skończyć poprawiać powieść, nie ma bata. Ktoś może chce czytać na bieżąco, co poprawię i wyrażać szczerą opinię? No i oczywiście opierdalać jak kolejnego rozdziału nie wyślę na czas? To by chyba pomogło ^^'.

Tymczasem szykuję się na swój wyjazd. Potraktuję go jak obóz odchudzający, więc trzymajcie kciuki ;P


sobota, 22 czerwca 2013

Nie lubię ludzi - szukam przyjaciół

JA: W zasadzie cieszę się, że J. nie mógł iść z nami. Lubię czasami pobyć z Tobą sama.
MISIEK: Cóż, byłoby zabawniej, ale Ty nie lubisz ludzi.
JA: Żartujesz sobie? Polubiłam ich, imprezy, zabawę, mam coraz więcej znajomych!
MISIEK: Znajomych, ale wciąż trzymasz ich na dystans. Wcale nie zmieniłaś się tak bardzo, jak myślisz. Znam Cię.

Ta rozmowa z A. odbyła się już jakiś czas temu, ale wciąż siedzi mi w głowie i chyba muszę przyznać, że Misiek znam mnie ciut lepiej, niż ja sama. To przykład sytuacji jednej z wielu, gdy to okazuje, a najfajniejsze w tym jest to, że potrafi powiedzieć coś przykrego, wytknąć wadę, w tak oczywisty sposób, jakby stwierdzał, że koty mają wąsy. Mówi to z pełną akceptacją, nie ma w nim cienia irytacji, dzięki czemu jedynie cieszę się, że mój kochany mnie dobrze poznał, a nie wściekam się, że coś mi wytyka.

Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że ma rację. Nigdy nie byłam jakoś super towarzyska. Staram się być grzeczna i miła, przez co lgnie do mnie dużo osób i rzeczywiście za swego czasu wręcz musiałam się od ludzi izolować, którzy chcieli czegoś tak absurdalnego ode mnie, jak jakieś spotkanie, wyobrażacie sobie?

Mam 3 przyjaciółki. 

Z G, zaprzyjaźniłam się tylko dlatego, że jako jedyna w gimnazjum nie dziamała na okrągło i też lubiła ciepło, więc na każdej przerwie szukałyśmy parapetu nad grzejącymi kaloryferami, by usiąść na czymś ciepłym z dala od grupy i sobie pomilczeć gapiąc się w okno. Z czasem więź ewoluowała.

Z A. zaprzyjaźniłam poprzez bloga, co tylko potwierdza moją anty społeczność. Wokół tyle ludu, a ja przyjaciół szukam w necie ;P. Obie wówczas chorowałyśmy na anoreksję, więc szybko nawiązałyśmy bliskie kontakty. Częste spotkania, wspólne problemy. Niestety coś się stało i zerwała kontakt. Poprosiła mnie parę miesięcy temu, bym dała jej więcej czasu, ale mogę jedynie się teraz o nią martwić.


T. z kolei poznałam JEJ! Także przez net, na tym samym forum co Miśka. Na szczęście też mieszka w moim mieście, ale rzadko się spotykamy. Uwielbiam z nią rozmawiać, ale niestety gubię się kiedy jest obok, a ja jestem trzeźwa. Jak ze wszystkimi.

Kiedy tylko się z kimś umawiam na pogaduchy, jest fajnie przez pierwsze pół godziny. Potem mam ochotę uciec, zastanawiam się kiedy gość sobie pójdzie, albo kiedy najgrzeczniej będzie już sobie pójść... Oczywiście mam swoje dobre i złe dni. W dobre, kiedy przejmuję cechy ekstrawertyczki, albo po protu chcę się zabawić z kimś, i złe kiedy wymyślam, że jestem, chora, zawalona projektami i nie, absolutnie nie dam rady, nie odbieram domofonu, jak ktoś "akurat jest w pobliżu". Co nie znaczy, że nie pragnę z nikim kontaktu. 

Nie wiem czemu tak się dzieje. Może dlatego, że siedząc przy kompie łatwiej jest odejść? Jak zaczynam się nudzić mogę się czymś zająć. Niektórzy musieli przyzwyczaić się, że nagle znikam, bo robię parę rzeczy na raz i nagle jedna z nich zabrała na dłużej moją uwagę. Mimo wszystko na spotkaniu nie da się zrobić ZW (zaraz wracam). Nie ma przerwy, jest tylko druga osoba, która liczy, że poświęcisz jej całą uwagę. 

Możliwe, że to przez moje zaburzenia zachowania typu borderline. Zawsze skupiałam się na objawach samego bordera, wiążącego się z impulsywnymi zachowaniami, zmiennością nastroju, zapominając, że zaburzenia zachowania same w sobie są, jakby buntem. Niedostosowaniem się do panujących zasad społecznych, moralnych. Niedawno miałam to na ćwiczeniach, na które zresztą spóźniłam się po raz siódmy z kolei. Zawsze to tłumaczyłam innymi czynnikami: jestem spóźnialska, nie mam po prostu ochoty się spotkać, co z tego, że skłamię, że się źle czuję?, że szybko się nudzę... A chyba to po prostu część mojego zaburzenia, z którą powinnam jakoś walczyć.

Drugim problem jest cielesność. No nigdy się nie przyzwyczaję i nienawidzę: ściskania, przytulania, klepania po plecach, wieszania się na ramieniu, buziaczków w policzek, buziaczków w usta, buziaczków jakichkolwiek, głaskania po głowie, bawienia się moimi włosami. BRRRR! Czuję się wtedy nieswojo i mam ochotę uciec.Nie umiem nawet przytulić się do ciotki, z którą mieszkam. Oczywiście witam się z ludźmi grzecznie i z uśmiechem, ale jak przekroczą granicę parę razy w ciągu spotkania, czuję się wprost fatalnie.


No ale, jak Walczyć to walczyć! Ogłaszam projekt POK. Chcę stworzyć nowe bliższe relacje z P, O i K i sama zaproponuję im spotkania i będę dręczyć, by spotykać się z nimi częściej ot co! A może ktoś z Was jest z Warszawy i chciałby dołączyć do mojego projektu ;P? Nie jestem, aż taka znowuż straszna, no i chcę się zmienić, więc czekam na zgłoszenie kandydatur ;P

Tylko jedno jest jeszcze dla mnie niezrozumiałe... Kiedy i jak Misiek staranował wszystkie moje bariery? Czemu jego dotyk jest kojący? Czemu jego pragnę non stop, a w towarzystwie przyjaciółek już jestem jak nieoswojone zwierzę?

środa, 19 czerwca 2013

Matka

W weekend byłam we Wrocławiu z Miśkiem i jego kumplem K. Jechaliśmy na wesele ich wspólnego znajomego, a ja robiłam za osobę towarzyszącą Miśka, jak można się pewnie spodziewać. Czego nie można było się spodziewać, zmieściłam się jednak w  starą sukienkę. Wciąż nie wiem jak to jest z tym moim tyciem, bo w ciuchy się nie mieszczę, ale jedyna co widzę rzeczywiście dużego w lustrze to... cycki. No i pulchna twarz. Pan doktór też stwierdził, że nie widać po mnie tej lekkiej nadwagi, ale niestety czuję ją próbując biodrami wcisnąć się w moje ukochane spodnie i spódniczki.

Tak czy siak nie musiałam wydawać na nową sukienkę, wytańczyłam się za wszystkie czasy, bo w końcu wzięłam wygodne buty, a Misiek tańce weselne ma opanowane w małym paluszku. Jednakże ja byłam tuż po sesji, on po dyżurze i wymiękliśmy już ok 2. Przy hotelu odbywał się jeszcze jakiś festiwal, więc też chcieliśmy zobacz jak to się rozwinęło. Kiedy wracaliśmy do hotelu, ja w jego marynarce, on obok obejmując mnie ramieniem, czułam się najszczęśliwszą, najbardziej kochaną dziewczyną na świecie. Warto żyć za takie właśnie chwile.


Niestety kiedy wróciłam powitała mnie ponura mina cioci. 
- Mam dla Ciebie złą wiadomość - powiedziała
- Co się stało?
- Twoja matka zniknęła.

Pierwsza moja myśl: to przez moją imprezę! Nie ważne, jak obiecywała i się upierała, że może przebywać z pijącymi, że może wypić parę drinków, nie powinnam jej była na to pozwolić! Poczuła smak i zniknęła znów do jakiejś meliny. Aczkolwiek ciocia wytłumaczyła mi, że pojawiła się jej stara znajoma, która dostała mieszkanie socjalne i wysoką rentę, i od tamtej pory matka się nie odzywa. Zawsze tak robiła, jak popłynęła było jej wstyd i bała się spojrzeć nam w oczy, więc nie pojawiała się bardzo długi czas i piła jeszcze więcej. 

Nie byłam zaskoczona, rozczarowana bardzo. Przez 1,5 roku miałam mamę. Tak normalnie, tak po prostu aby gdzieś wyjść, pogadać, taką która mi pomagała. 

Wczoraj poszłam z Miśkiem do teatru na Central West Park, do teatru 6 piętro, i dopiero gdy zobaczyłam go, jak cieszy się z daleka na mój widok, zrozumiałam, że.. nie będzie mi mamy brakować jakoś szczególnie. Jedni mają miłość tylko matczyną, ja tylko tą męską. Tak, jak nie ma co płakać, gdy nie ma się faceta, tak ja nie zamierzam za matką, w końcu jestem już dorosła. Przykro, szkoda, ale trudno!


A spektakl gorąco polecam! Dawno się tak nie uśmiałam, obsada całkiem porządna: Foremniak, Gąsowski, Wysocki, Żółkowska... Miejsce mieliśmy tuż pod sceną, super było tych aktorów zobaczyć w końcu na żywo i to z tak bliska, byli na wyciągnięcie ręki. Moją miłość zdobyła "kastracyjna osobowość" pani psycholog ^^. Jej, też taka chyba będę.

Wróciliśmy do Miśka na motorze i chyba polubiłam to urządzenie i chyba mimo wszystko jestem szczęśliwa.

piątek, 14 czerwca 2013

Paradoks studiów

Pomijając fakt, że jakimś cudem pozdawałam wszystko i to całkiem ładnie, to zasadniczo ostatnio towarzyszy mi niezwykły pech, a jego 2 główne przejawy wciąż zajmują moje myśli... Pierwszym z nich była wizyta u gastrologa. Dlaczego?

Ano od wielu lat mam zbyt wrażliwy żołądek. A. i ciotka już dawno prosili abym zgłosiła się do lekarza ze względu na często biegunki, ale ja dopiero jak biegunki zamieniły się w zaparcia, przytyłam 20 kg, a wzdęcia i dziwny ból po prawej stronie brzucha, postanowiłam w końcu wybrać się do specjalisty. Robiłam przez ten czas wszystko aby schudnąć - bezskutecznie. Przestraszyłam się też, gdy ginekolog COŚ wyczuła w moim podbrzuszu, a nie były to ani torbiele, ani cysty. 


Oczywiście walka o specjalistę była mega. Pierwszy termin dostałam na 23 grudnia. Ciotka wybłagała inny termin u siebie w przychodni po znajomościach. No i termin był akurat na dziś. Mój lekarz wyglądał na jakieś 98 lat, i miałam wrażenie, że z kolejnym krokiem się przewróci i wyzionie ducha, ale ciotka upierała się, że to świetny specjalista, więc ekhem, weszłam do gabinetu. Lekarz spytał mnie o objawy:
- No i z czym dziecko przychodzi?
- Eee, no bo długi czas miałam częste biegunki, od 2 lat trwają uporczywe wzdęcia i zaparcia...
- Co?
- Zaparcia.
- Co?
- Z A P A R C I A
- No tak, wyglądasz na taką, co lubi dużo zjeść.
- Jem tyle samo, co wcześniej! Tylko, że wcześniej byłam wegetarianką... Nie jadłam mięsa i ryb.
- Czego?
- Mięsa i ryb.
- Czego?
- M I Ę S A i R Y B. Czy to może być przyczyną?
- Nie sądze, pewnie lubisz słodkie.
- Nie lubię, całe życie byłam uczulona na to, co słodkie, i ten smak w ogóle mi nie podchodzi. Poza tym próbowałam wielu diet już, i jedyne co mi się udało to zatrzymać na chwilę tycie. Nieważne czy był ruch, czy nie, czy była ścisła dieta, czy nie, mój żołądek nie pracuje.
- Ach, dziecko schudnąć nie może! Biedactwo, ale przyznaj się pewnie w trakcie diety podjadałaś słodkie - mruga porozumiewawczo okiem.
- Przecież tłumaczę, że nie lubię słodkiego.
- Jaaaaaasne, ale apetycik się ma...
- W takim razie skąd ten ból? Boli mnie po prawej stronie na dole. Ból promieniuje na nogę kiedy siedzę.
- Och dziecko, każdego coś boli.
Podczas opukiwania miałam wrażenie, że zaraz się na mnie przewróci, ale nie opukał miejsca gdzie mówiłam że mnie boli. Pewnie niedosłyszał.
- Ból pewnie z owulacji.
- Ja nie mam owulacji, biorę tabletki od paru lat. 
- To w takim razie z miesiączki -_-'.
- A reszta to, z czego może być? - udałam, że nie słyszałam poprzedniego
- Co studiujesz?
- Psychologię
- No i masz odpowiedź, myślisz za dużo. - chwila milczenia - Nie no u młodych to często to drażliwe jelito występuje, zrób te badania, pobierz sobie te leki i zrezygnuj jednak z tej czekolady i tłustych rzeczy.
- JA NIE JEM CZEKOLADY!!!
- Oj, dziecko  przecież widzę, starzejesz się i po prostu Twój organizm już tak dobrze jej nie trawi...

NO KURWA! Dostałam od niego skierowanie na badania krwi i od razu je zrobiłam. Wyniki w poniedziałek. Poszłam więc od razu do rejestracji, by zapisać się do niego ponownie, aby te wyniki obejrzał. 
- Nie ma już do niego terminu na ten rok. 
- No to niech mnie pani zapisze na przyszły.
- Nie mogę, nie prowadzimy jeszcze zapisów.
- To co ja mam zrobić z wynikami badań?
- A co pani sobie chce.
-_-'.

Dobrze, że jeszcze nie anulowałam wizyty 23 grudnia, ale moja ciocia wzruszona moją historią, jest w gotowości zasponsorować mi wizytę prywatnie, bo leki starczą mi zaledwie na miesiąc, a ani nie wiadomo, czy potrzebuję ich więcej, ani co mi w końcu jest. Nie jestem typem hipochondryka, do lekarzy idę w ostateczności, bo ze względu na takie sytuacje nie cierpię ich potrzebować, ale skoro już A. się martwił, a odkąd jem mięso pogorszyło mi się i ciężko mi się ruszać i schylać ze względu na wzdęcia i ból...Nie cierpię, jak nie traktuje się mnie poważnie!


Drugim pechem było wyjebanie mnie ze specjalizacji po czasie. Nie mogłam się przerejestrować, nie mogłam wyrejestrować się z zajęć specjalizacyjnych, zero możliwości. Zostałam więc bez specjalizacji, co dyplomatycznie zwą u nas specjalizacją ogólną. W pierwszej chwili miałam ochotę się pluć, ale i tak bym tym nic nie wskórała. Nie udowodnię nikomu że wyrzucił mnie już po czasie na selekcję, a w sumie przeglądając listę specjalizacji odkryłam, że żadna nic nie znaczy. To właśnie są studia w Polsce! Człowiek myśli, że przygotują go do pracy i po studiach znajdzie lepszą. Bzdura! Przejrzyjmy specjalizacje psychologii:

1) psychoterapia - świetna specjalizacja, po której i tak nie można być terapeutą. Aby być terapeutą trzeba mieć zajebistą pracę wcześniej by zapłacić 40 tys za kurs na psychoterapeutę, który trwa 4 kolejne lata
2) terapia par i małżeństw - jak wyżej, i tak nie będziesz terapeutą, nie wychylaj się
3) psychologia kliniczna - w Warszawie są 2 psychiatryki i parę oddzielnych oddziałów, obsadzonych po zęby, mają tam też znacznie lepszych chętnych na kandydatów, na miejsce jakiejś emerytki, niż świeżo upieczonego magistra, chyba że poświęcisz lata na bezpłatny staż, równy etatowi, by pokazać, że tak Ci zależy, aż możesz żyć przez trochę powietrzem
4) neuropsychologia - jak wyżej, nie ma sensu się pchać
5) wspieranie rozwoju osobowości - i tak nie jesteś po tym trenerem, aby być trenerem musisz ukończyć kurs za parę tys.
6) psychologia sądowa - fajna sprawa, ale żeby zostać biegłym trzeba mieć albo znajomości, albo próbować odbyć staż w policji i stamtąd przeskoczyć
7) psychologia wychowawcza i rozwoju - czyli robisz dokładnie to, co pedagodzy, powodzenia w rywalizowaniu o pracę z kolejnymi tysiącami absolwentów

Oczywiście jest jeszcze parę mniej chwytnych specjalizacji, ale o nich nie piszę bo mało kto nawet wie co się po tym robi. To są właśnie studia. Dużej różnicy nie widzę między byciem ze specjalizacją, a bez. Problem polega na tym, że o możliwościach, a raczej ich braku dowiadujemy się dopiero na studiach... :(

A wy, jak widzicie swoje możliwości?

wtorek, 4 czerwca 2013

Urodzinowa impreza

Cóż... nie było tak, jak sobie to wymarzyłam. Ludzie przychodzili na przemian, 5 osób się nie pojawiło, i mimo że rodzinka zapełniła puste miejsca było mi smutno trochę. A. nie poznał wszystkich moich znajomych, mimo moich dobrych chęci, a na żarcie i wódkę wydałam duo za dużo, a mało kto co zjadł. Wódki też sporo zostało, mimo że większość była pijana. Muzyka była, ale z powodu deszczu wieża stała w budzie z dala od stołu i praktycznie nie było jej słuchać. Wizja szalonych tańców po pijaku, także więc została rozwiana. Ponieważ impreza była na działce u mamy, gdzie wyłączają prąd o 22 aby zarząd go trochę przedłużył - facet z dyżuru zażyczył sobie kielicha. Zasiedział się jednak dużo za długo. Sprowadził jeszcze jakąś babkę i razem z moją mamą siedzieli i siedzieli przy osobnym stoliku... Mama piła z nimi i też mocno się spiła. Mimo to ja zamierzałam tego dnia niczym się nie przejmować. Miałam przy sobie kochanego A...

Piłam, więc bawiłam się i tuliłam do A. Przyszedł ze ślicznym bukietem róż, ponoć pierwsza wiązanka zginęła w aucie, więc kupił drugą :). Był ze mną do końca, zaopiekował się mną, poodwoził wszystkich, a ja pojechałam z nim. Cóż... wymiotowałam w aucie, na szczęście do torebki, pierdoliłam od rzeczy, a on... Był taki cierpliwy i kochany. W domu obejrzał mnie ze wszystkich stron, bo się wywaliłam parę razy, czy nic mi nie jest. Pogadaliśmy trochę o naszym życiu. Stwierdził, że chyba znowu mi ufa, mimo wydarzeń, których wolę nie wspominać. To był najpiękniejszy prezent z możliwych. Nie chcę nic więcej, ale sam zaczął pytać, co ma mi kupić. Cały tydzień pracował, więc nie miał czasu kupić, a w środę on ma z kolei urodziny, więc w weekend znowu balujemy. Ponieważ przez imprezę nie stać mnie na drogi prezent dla niego, postanowiłam oddać mu alkohol, który dostałam i został po imprezie. Miałam kupione 3 litry wódki, 1 litr dostałam, i 3 6paki piwa. Piwo zostało całe, a z wódki poszło ok 2 litrów. Zaproponowałam mu więc zrobienie z tego imprezy i poszliśmy spać. Na drugi dzień nie było już tak kolorowo...

Kiedy przyjechałam wciąż struta do domu, okazało się, że moja matka - która rzekomo nie ma problemu z alkoholem, nie wróciła na noc do domu. Myślałam, że pewnie leczy kaca, albo była zbyt pijana i przespała się na działce, albo mojej ciotce wydawało się przez telefon. Jednak kiedy padł jej telefon, mimo że na działce miała ładowarkę, nie miałam już złudzeń. Ciotka zadzwoniła do jej faceta, ale był wściekły na nas, i nie zainteresowany stanem mamy. Pojechałyśmy więc na działkę. 

Zobaczyłam mamę śpiącą na leżaku i przyklejonego do niej jakiegoś gacha. Wyprosiłam go, ale ani myślał iść. Patrzył na mnie tylko, jak na idiotkę. Wparowałam do budki, gdzie stała lodówka, modląc się, aby chociaż jedna butelka została. Nic. Pusto. Ani wódki, ani piwa! Wściekła obudziłam matkę i zaczęłam na nią prawie krzyczeć. Spojrzała na mnie przerażona, po czym nie zamierzała nawet wstawać. Kazałam jej gachowi wyjść, tym razem wyglądałam chyba bardzo przekonująco. Matko przebąkiwała że wczoraj większość wódki wypił mi ten zarząd, po czym jak wstała rano już czekali po więcej, a ona nie umiała ich skutecznie wyprosić. NO ALE KURWA! Wypili MÓJ alkohol warto ok 170 zł!!! W dodatku ten, który już obiecałam A w ramach dodatkowego prezentu. Byłam pełna żalu i wściekłości. Zawiodła mnie po raz kolejny. Wtedy powiedziała, że chciała wrócić do domu, ale jak stanęła w progu jej facet ją pobił, więc wróciła na działkę. Spuściłam trochę z tonu, i nawet gdy potem na osobności przyznała mi, że jedynie zwyzywał ją przez telefon, ale nie pobił, bo rzeczywiście nie wróciła, starałam się to jakoś przełknąć, docenić szczerość, widząc, że skłamała bo się boi mojego gniewu. Tłumaczyłam, że jak ma problem trzeba było do nas iść, a nie się zapijać z Bóg wie kim. Powiedziała, że niby ktoś tam mi odkupi tą flaszkę, ale średnio w to wierzę. Mojego zaufania zresztą już tak łatwo nie odkupi. I tak było wątłe. Muszę ją traktować jak alkoholiczkę i nigdy wiecej nie zostawiać przy niej alkoholu.

Co do wódki, ewentualnie rozbiję skarbonkę i dam A. coś lepszego. Jak usłyszałam, co on planuje mi kupić zrobiło mi się aż głupio, że tak niewiele mogę zrobić dla niego. Spłukana + wiecznie jakieś problemy, a on ciągle jest przy mnie, kibicuje mi z firmą, kocha nieważne, czy jestem za chuda, czy teraz przy kości, czy rzygam mu w aucie, czy jestem wyfiokowana i zgrabna. Nieważne ile mu naczyń natłukłam, nieważne ile zrobiłam awantur przez zmienne nastroje. I tak patrząc na faceta mojej mamy, który miał gdzieś że ona leży gdzieś tam pijana, a A. sam z siebie chciał się mną zająć, postanowiłam mu podziękować za wszystko. Odpisał po prostu:
- Nie ma za co kochanie.

Nie pamiętam już, kiedy byłam tak dumna, że jest on moim facetem. A w nowej koszuli wyglądał całkiem przystojnie nawet, jak myślicie? ;)

Dawno nie patrzyłam na niego, jak na taki skarb. Po tych wszystkich kryzysach stara się niesamowicie mocno i nie mam nawet pojęcia dlaczego, ale cieszę się, że pokochał właśnie mnie. Po 3 latach nasza obecność cieszy nas tak samo jak na początku. A może bardziej? Miłość się rozwija, a kryzysy ją umacniają.

Co do urodzin... Nie pozwolę już nigdy by ten dzień przemijał ot tak. Zamierzam wyprawiać je co roku, co roku się bawić, aby co roku coś się działo. Mimo wszystko impreza była w końcu udana. Jest co wspominać, a ludzie w pewnym wieku już o tym zapominają. Nie rozumiem po co odmawiać sobie przyjemności? Tak mało jej w życiu... 

No nic wracam do rzeczywistości i nadrabiam wszelkie zaległości ;)
Pozdrawiam Was. 24-letnia już ;/ bloggerka.

poniedziałek, 27 maja 2013

Misz-masz

Wybaczcie, że Was nie odwiedzałam i nie piszę, ale parę spraw mnie przytłoczyło. Pierwszą z nich było szkolenie za Wrocławiem. Dostałam się do kadry wychowawców i do teraz czekam, aż wyślą mi umowę pocztą. Byłam mega zła na to, bo:
  • we Wrocławiu miałąm być w piątek o 8 rano! czyli całą noc spędziłam w dojeździe
  • wydałam na dojazd ostatnie pieniądze
  • na szkoleniu nie dowiedziałam się dużo więcej, co na kursie na wychowawcę, a po szkoleniu wszyscy imprezowali - mnie na alkohol już nie było stać, a mimo to zarwałam 3 kolejne noce, bo wszyscy uważali, że to zabawne łazić po pokojach, budzić ludzi, czy grać na trąbce za oknem. Byłoby to zabawne, jeśli byłyby to wakacje, a nie w poniedziałek ja do pracy, na zajęcia, praca empiryczna do napisania i DUPA
  • co więcej w miejscu w którym byłam nie było zasięgu. NIC NULL! Ani zadzwonić do nikogo, ani napisać... 
  • i tak nie podpisali ze mną umowy bo... zabrakło im danych, więc ni cholery nie wiem, kiedy będę pracować, na ile turnusów, czy szukać czegoś... no DUPA jednym słowem
Ludzie co prawda fajni, i pogadałam sobie z kolegą z Krymu, który mnie namówił, aby ubiegać się o to stanowisko, bo dobrze płacą itd. ale wróciłam z dołem, jak Rów Mariański. Bo co? Wydałam hajs, straciłam czas, musiałam potem jeszcze 2 dni odpocząć, ze studiami jestem dalej mocno w dupie i dalej nie wiem co z wakacjami. Grrrr...

Potem wsiąkłam ze swoją pracą empiryczną. Część badań musiałam sfingować, ale robiłam to na zasadzie powielania wyników, które tak czy siak mnie zaskoczyły. A jak już były wyniki, się okazało, że pracę empiryczną pisze się raptem w 2 godziny. Może następny rekord pobiję przy magisterce, kto wie? Bo po powrocie też zostałam zaskoczona, że ja studentka 3 roku, muszę szukać już promotora. W dodatku dalej nie wiem na jaką chcę specjalizację. Tzn wiedzieć wiem, ale na jaką mam realne szanse się dostać? Ni chuja.


Okazało się też, że nie zabiorą mi renty jeśli założę firmę, więc uwaga panie i panowie! Możliwe, że jeszcze w tym roku firma się pojawi ;). Wiem już jaka, mam innowacyjny pomysł. Czekam na wakacje by spisać biznes plan i poradzić się pewnego miłego pana, który zaoferował swoją pomoc. To ojciec mojej przyjaciółki, ma firmę, zajmującą się pozyskiwaniem funduszy europejskich. 

Kolejna sprawa, która mnie pochłonęła bez reszty to moje urodziny. Ponieważ tegoroczne również wypadają w weekend, no to pomyślałam, że spotkam się z paroma bliskimi osobami by mile spędzić ten czas, ALE mama wyskoczyła z pomysłem, że można zrobić imprezę na jej działce. Więc stwierdziłam, że zaproszę trochę więcej osób i te zaproszone osoby zaprosiły swoje osoby towarzyszące i... jakoś tak wyszło, że muszę zorganizować wszystko dla konkretnie dużej liczby osób. A kiedy zaprosiłam ciocię, zaczęła się kłócić o MOJĄ imprezę z moją matką. Jednak chce naczynia normalne, druga, papierowe, jedna chce koreczki, druga uważa to za stratę czasu... Na razie stałam z boku i unikałam ich obu jak ognia, ale niedziela się zbliża wielgachnymi krokami, więc cóż, trzeba się mi wybrać na zakupy. No i zacząć uczyć, bo jakby sesja znów zaskoczyła i pewnie nie tylko mnie ;).


A co tam u Was słychać? Też tak bogacie ;P?
Następny wpis prawdopodobnie po imprezie.... tzn jak wytrzeźwieję ;P. A jak tylko ogarnę zaległości na studiach i terminy ponadrabiam zaległości u Was ;)
Pozdrawiam serdecznie!

czwartek, 16 maja 2013

Kryzys uogólniony

Ostatnio mam mało czasu na pisanie, bo... stanowczo wybrałam zamartwianie się, przy którym pisanie niewiele mi pomoże. Przede wszystkim przeżywam koniec semestru, bo nawet nie zaczęłam pisać swojej pracy, do której muszę sfałszować wyniki, bo idioci, którzy obiecali pomóc mnie wystawili. Badanie będzie i tak nieważne, i muszę napisać cudną laurkę, tego nieważnego badania. Boję się też, że mój tutor sprawdzi wyniki testów i zobaczy na wszystkich mój charakter pisma i UPS... nie zaliczyła pani roku...

Dodatkowo mam problem znowu z paroma przedmiotami, jak gdzieś powinie mi się noga -> powtarzam rok, na co kompletnie mnie nie stać. Na szczęście mechanizmy wyparcia, jak zwykle dzielnie stoją w pogotowiu i jaram się nowymi gadżetami, pracą (dziś w nocy wyjeżdżam na szkolenie za Wrocławiem, bo dostałam pracę jako wychowawca kolonijny) i szykowaniem urodzinowej imprezy. Nie dopuszczam nawet myśli do głowy, że to koniec roku nadchodzi, zaraz, za chwilę, JUŻ. 

W moim związku po X kryzysach, nareszcie się uspokoiło, ale wierzcie mi fruwały pióra! Każdy kto biadoli, że nie ma nikogo bliskiego, niech pomyśli jak ten bliski może ranić. W przypływie emocji przeżyłam wiele gorzkich słów i sytuacji. Z tego też powodu nie pisałam: byłam tym wszystkim zmęczona.

Tak jak i zmęczona dietą. NIC nie schudłam. Tydzień w Białymstoku sprawił że szybko nadrobiłam te drobne kilogramy, które z takim trudem straciłam. Znów nie chce mi się ruszać, i ciągle boli mnie podbrzusze. Moja ciocia próbuje załatwić mi szybciej gastrologa. Jak dobrze pójdzie, może będę już za miesiąc zdiagnozowana. Ten ból nie jest jakiś duży, ale wkurwiający. Ma się ochotę znaleźć odpowiednią pozycję i z niej nie ruszać. Kiedyś byłam pełna energii, schylałam się, bawiłam z kotami, a teraz czuję się jak ociężały balon, i szukam tylko okazji, jakby tu nie usiąść, bo jest mi niewygodnie w innych pozycjach. Potrzebuję lekarza by to zmienić i wtedy dopiero chudnąć. Teraz to nie ma sensu jednak - nic na siłę.

Co do poprzedniej notki...  Cóż spodziewałam się podobnych opinii pod ostatnim postem i nie jestem zdziwiona. Mało kto zna się na zaburzeniach odżywiania. To trudny temat. Aczkolwiek nie, nie mam bulimii, a anoreksję (jedno zwymiotowanie po tygodniu głodówki to żadna bulimia), albo... albo się po prostu bronię, bo czy nazwy mają tu znaczenie?

Nie da się tego wyleczyć, i mimo pytań czy jestem pod czyjąś stałą opieką, każdy z nas zna chyba realia. Skoro nieuleczalna choroba/zaburzenie, jest zaleczona, lekarz nic więcej nie zrobi. Gdyby był to złośliwy nowotwór, zapewne zapisaliby mnie na kontrole, które odbywałyby się w jakimś tam czasie. Ale ważę normalnie, nawroty to normalna tutaj sprawa, sama muszę sobie z nimi poradzić. Bo były, są i będą mi towarzyszyć już zawsze. Ludzie mają gorze problemy. Np. ostatnio dowiedziałam się, że mama mojej podopiecznej ma raka... Nic nie zauważyła! Dopiero jak się nieco powiększyła wątroba, poszła do lekarza i okazało się, że nowotwór zajął już wszystko! Próbuję jakoś wytłumaczyć młodej sytuację jej mamy, która wylądowała w szpitalu, ale wiadomo, ze dzieci nie rozumieją, ale czują. Ja czuję się strasznie, bo jeszcze niedawno, mówiłam o tej kobiecie, że ma wszystko... No właśnie... A ja? Czego mi brakuje, że ciągle jestem jakoś nieszczęśliwa?

Jak chcę - mogę. Rozmowa kwalifikacyjna? No problem. Referat? Przegadam nawet wykładowcę. Potem chodzę dumna jak paw przez pół dnia, ale to wciąż mało. I nie, nie chcę tu komentarzy w stylu: ciesz się małymi sprawami, nie każdy musi odnieść super sukces, odpuść sobie trochę, szarzy ludzie też żyją, i jakoś sobie radzą... Jestem osobą, która potrzebuje sukcesu, spełniania. Taki mój urok. Nie poprawicie mi nastroju klepiąc po plecach i namawiając na chwytanie chwili, bo przyjemne życie to dobre życie.W czym więc problem?


Problem w tym, że tu już nie ma przelewek. Mam masę pomysłów, ale np. założenie firmy, czy stworzenie poczytnej powieści, wymaga wiele wysiłku i też dużej gotowości na poniesienie strat - porażek. O tyle, o ile odrzucenie powieści dam radę wziąć na klatę, to na stratę załóżmy 200 000 zł, po prostu mnie nie stać. Także dziękuję również za komentarze: bądź dzielna i chcieć to móc, jak potrzebujesz to zrób. Chcę abyście mnie zrozumieli. 

Chcę być kimś. Chcę być niezależna. Chcę wyprowadzić się z domu ciotki nie oglądając się na faceta, z którym ciągle COŚ.Nie mam rodziców, którzy dołożą mi się do mieszkania. Jestem sama, potrzebuję dużego dochodu, aby się usamodzielnić.

Ale tak bardzo boję się porażki, że aż przestałam próbować.
I mogę rzec, że to straszne.
Nie w moim stylu.

Ale w pewnym momencie czuje się, że dorosłe życie to nie przelewki, że już nie można spakować się i odlecieć w nieznane, jak to zrobiłam mając 18 lat. Że to już nie strzelanie na klasówce, czy egzaminie, ani nawet wagary. Nikt mnie nie zbeszta, nikt nie nakrzyczy, ale też nikt nie zwróci kasy, jeśli utopię wszystkie oszczędności w firmie, co nie wypali. 

Osaczyła mnie suka. Czeka aż powinie mi się noga. Czuję na sobie jej wzrok i wyczekiwanie. Poluje, jest w gotowości, by przygwoździć mnie do połogi, gdy tylko znów zdobędę się na młodzieńczy wybryk.

Jebana dorosłość. Niszczy marzenia.

środa, 1 maja 2013

Wypadek przy pracy

W końcu mi się udało! W życiu nie pomyślałabym, że przytyłam tak na amen. Dotychczas byłam przekonana, że to chwilowe, że ciało zapamiętało tą z 5 na przedzie, a 60 parę to poświąteczna pomyłka. Niestety. Nieważne ile ćwiczyłam, czy jadłam ani waga, ani moje ciuchy nie były dla mnie łaskawe. Nieważne jakbym sobie to tłumaczyła, że mięśnie więcej ważą, to jednak niedopinanie się w spodniach było co najmniej przykrym doświadczeniem. Nawet nie wiem kiedy zaczęłam stopniowo ograniczać jedzenie. Ze zdrowych 3 porcji została w końcu jedna + jakieś jabłko czy jogurt. Dopiero restrykcyjne ograniczenie żarcia wywołało efekty. Minął dopiero miesiąc diety, a ja już jestem zmęczona. Bo jak to? To takie niesprawiedliwe, że figura kosztuje tyle wyrzeczeń, a najlepiej jakbym nigdy nie jadla normalnie, bo jak rzucę się po diecie na moje ukochane chipsy i fast foody to wrócę do punktu wyjścia. Więc co? Mam sie powstrzymywać już do końca życia?

Zawsze taki tok myślenia powodował u mnie porzucenie "zdrowych ideałów", bo przecież życie jest jedno, szkoda się przez nie męczyć, trzeba korzystać, ale kiedy  zaczęłam mieć ochotę na moje przysmaki poczułam znajomy niepokój... Coś mi mówiło, że nawet jak zjem, to chwila przyjemności spowoduje wyrzuty sumienia przez kilka kolejnych dni, gdzie musiałabym nadrabiać kaloryczne szaleństwa. Licząc kalorie czy mi się uda zmieścić w dziennej normie, zamówiłam żarcie z kfc, mniej niż zazwyczaj, tyle ile wolno mi było zjeść. Było pyszne oczywiście, ale mój skurczony żoładek nie umiał w sobie tego wszystkiego pomieścić. Wpychałam na siłę, bo to było TO, TEN SMAK!!! Jednakże po jedzeniu rozpiety brzuch bolał, a ja czułam się okropnie.


Dalej już była powtórka ze scenariusza. Przecież nie godziłam się przez tydzień po to, by teraz to zepsuć. Zaczęłam szukać swojej starej rurki, którą kiedyś prowokowałam wymioty. Nie znalazłam jej na swoim miejscu i przypomniałam sobie, że wyrzuciłam ją myśląc, że nie będzie mi już potrzebna. Wyrzuciłam ją z DUMĄ, a zaraz po tym jak sobie to przypomniałam, zgniotłam tamta dumę i wyrzuciłam do śmieci idąc do komórki, gdzie miałam schowaną jeszcze startę takich rurek.

Nie wiedziałam, że można zapomnieć jak to się robi. Pokaleczyłam przełyk i zwymiotowałam zaledwie połowę. Szyja mi spuchła, gardło bolalo, nie mogłam potem nic pić. Jedyną pociechą był fakt, że W RAZIE CO już wiem, co i jak. Nowej rurki nie wyrzuciłam. Nie przewiduję kolejnych wypadków przy odchudzaniu, ale... no właśnie... ale BOJĘ SIĘ, że  będę jeszcze kiedyś musiała jej użyć. 

Nie istnieje żadna dieta cud. Żadna dieta, która pozwoli nam cieszyć się życiem, jeść to na co mamy ochotę i być chudym. Trudno się z tym pogodzić. W zasadzie stawia nas to przed wyborem: być szczęśliwym i grubym, czy być szczupłym i uważać przez resztę życia, no chyba, że jest się jednym z tych niewielu genetycznych szczęściarzy co utyć nie mogą. Ewentualnie można ćwiczyć przez pół dnia, bo nawet godzina ciężkiego aerobiku nie spala 1 paczki chipsów. A panie i panowie zbliża się sezon na lody! Czuję się rozbita i zagubiona. Wszyscy mówią mi, że to co robię jest złe, Wy tez tak napiszecie, ale wszyscy wokół też chwalą się jak schudli, mój A. jest zachwycony moim płaskim brzuszkiem, więc to ja zwariowałam czy świat?

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Rozjebunek rozmów kwalifikacyjnych i siebie ^^

Moje życie toczy się pełną parę. Nie wiem nawet od czego zacząć. Z moim A. zakończyliśmy kłótnie i za tydzień wyjeżdżamy na jakiś czas, by odbić sobie naszą rocznicę i wszystkie problemy. Nie mogę się już tego doczekać, choć termin pisania pracy empirycznej strasznie goni, a ja mam wielkie GÓWNO. No ale zawsze pisałam dzień przed, więc to dla mnie żadna nowość.

Rozmowa kwalifikacyjna z kolei była dla mnie nowością. Nie dlatego, że pierwszy raz biorę w takowej udział, ale dlatego, bo była dość nietypowa. Trwała 4 godziny i byłą dla tłumu osób. Zaczęła się od testu kompetencji, czyli co byś zrobił, jakbyś z nami pracował i byłaby taka i taka sytuacja. Potem test w terenie: odgrywanie scenek, praca zespołowa (jak za pomocą kilku sznurków i gumki przelać wodę z wiaderka do wiaderka). Najbardziej rozwaliły mnie testy sprawności, które zawaliłam jeden po drugim :D. Cóż jestem pracownikiem umysłowym, House też nie biegał po schodach, propagując zdrowy styl życia, a jednak wszyscy sikają po portkach, jak analizuje trudne przypadki. Ja jestem jeszcze bardziej niesamowita, nie tylko analizuje, ale też jestem trudnym przypadkiem.


Ponieważ staram się o posadę jako wychowawca kolonijny-instruktor, zakryłam swoje stare sznyty. Ludzie mają tendencję oceniać na pierwszy rzut oka, szczególnie do takiej pracy, więc wolałam, nie być taka hop do przodu i ew. wściekać się na dyskryminację. Moja matka też ma sznyty tylko poważniejsze i powiedziano jej, że przez to nie może siedzieć na kasie, bo kasjerka powinna mieć ładne ręce... Rozjebało mnie to i sama zamierzam wykiwać nietolerancyjnych pracodawców. 

Po testach terenowych nadszedł czas na rozmowę-rozmowę. Facet był zdziwiony, że tak dobrze mu się ze mną rozmawia, chwalił moją wszechstronność i na koniec stwierdził, że napisze mi laurkę, o jestem świetna (ach, przyzwyczaiłam się już ^^). Powiedział też: "do zobaczenia na szkoleniu". Wyniki będą 3 maja, ale jestem nieco spokojniejsza. Jak mi się uda to muszę rzec, że mam 100% skuteczności w rozjebywaniu rozmów kwalifikacyjnych. (no ale przecież jestem świetna). 

Kolejną sprawą, która dla moich stałych czytelników zaskoczeniem nie będzie, jest fakt, że mam zmiażdżony palec. W dodatku ten sam, który miał tamto paskudne skaleczenie do kości, z kością, czy co tam u się zadziało, że zrósł się krzywo ^^'. Moja ciocia upuściła na niego nasz telewizor. A, że trochę cali ma i nie jest to plazma.... Nieco zabolało jak kantem walnął prosto w kość. JEJ. Robiłam sobie okłady na stłuczenia przez parę dni, ale nie jest lepiej, ani ciut ciut, więc prawdopodobnie mam pękniętą kość. Cóż, dla pewności kupię jeszcze szpatułki i dołożę je do opatrunków, to nie będzie bardziej krzywy ^^. Do lekarza iść nie zamierzam. Nie byłam na ostrym dyżurze, teraz tam mnie nie przyjmą, a lekarz może mi dać skierowanie na rentgen, który przy pomyślnych wiatrach wykonają za tydzień... Poza tym, nawet jeśli nie chcę na jeden, jebany palec gipsu do łokcia, bo zamierzam dalej chodzić na mój jebany fitness, i złapać trochę jebanego słoneczka, które miało mnie tak długo w swojej dupie, że aż nie zamierzam mu odwdzięczać się tym samym, bo zapłacę krocie na swoje podkłady. Ot co!

No a teraz na koniec milsza sprawa. Ponieważ mój A. zajęty jest wpisywaniem jakiś durnych danych, miałam niedzielę wolną. Tak wolną i tak rozlazłą, że aż ciotka się zmartwiła i wkurwiając mnie kilka razy pod rząd, wzięła do centrum handlowego na zakupy. Szukała spodni dla siebie, a ja musiałam sobie kupić słuchawki. Słuchawki zazwyczaj są w technicznych sklepach, więc kiedy ja szukałam też przy okazji jakiś fajnych czytników, ciotkę wsysły tablety. Ma hopla na ich punkcie, ale nie tak jak, ja bo ja mam hopla ogólnie na punkcie techniki ;). Tak czy siak wpadłam na pewien pomysł. Moja ciotka ma tylko popsuty komputer, a ja mam laptopa i netbooka, z którego nie lubię korzystać, bo jest dla mnie zbyt wolny. Lapek ma procka 2 generacji, więc przyzwyczaiłam się, że wykonuje kilka rzeczy na raz i to nie problem, podczas gdy dla netbooka 3 zakładki w przeglądarce to śmierć. Z kolei w porównaniu do mojego telefonu oba kompy wypadają słabo. Jaki to pomysł? Transakcja. Ciotka kupi mi tableta, a ja jej oddam netbooka, jak do tableta dokupię klawiaturę. O dziwo na to poszła! Ot, tak, po prostu. Kupiła mi Samsunga Galaxy Tab 2, 10calowego!!! O 10 rano idę go odebrać. Jestem prze szczęśliwa :))). Tablecik jest leciutki, mogę na nim czytać, dopóki nie kupię sobie czytnika (już upatrzyłam) i w dodatku ubezpieczony od urazów mechanicznych na całe 3 lata ^^. Najpierw zdziwiłam się, że ciotka szarpnęła się i na cholendarnie wysokie ubezpieczenie, ale w sumie jak pomyślę, że zjechałam na laptopie ze schodów, wieża wybuchła mi w rękach, telefon jeden mi ukradli, a drugi utopił się w kiblu, to w sumie zdziwienie jakoś przeszło ^^'. Aczkolwiek najzajebistsze w tym jest to, że za 3 lata mogę jebnąć tabletem o podłogę, poprosić o zwrot kosztów i kupić sobie nowy, jakiś lepszy.

 Oto moje cudeńko tylko mam nieco większy:


środa, 17 kwietnia 2013

Odchudzanie skalpelem

Cóż... Moja dieta trwa 2 tygodnie... O dziwo Linea działa, bo nie chce mi się jeść. Oczywiście apetyt dalej mam, więc muszę z tym walczyć, ale jest to coś w rodzaju:: ojej coś bym zjadła, nudzi mi się, coś bym przegryzła, mój serial, może coś pochrupię?", ale tak ogólnie to jeść mi się nie chce. Durna miska płatków z mlekiem napełnia mnie tak, że jestem zbyt przepełniona na obiad, a kolację muszę w siebie wmuszać. Dzięki temu szybko mi poszło obkurczenie żołądka. 

Niestety chudnięcie nie idzie mi tak szybko jakbym chciała. Ważę się 1 w tygodniu i albo mam felerną wagę, albo natrafiam na dni zaparciowo-zatrzymujące wodę, ale cóż... Schudłam raptem 2 kg, w tym ćwierć tego w ekspresowym tempie ze stresu, bo prawie rozstałam się z moim A. :(. Nie wiem, jak to dalej będzie między nami, Ci co mają mój nowy adres bloga zapewne doczytają.

Jestem happy, że mniej jem i pełna nadziei,  ale muszę schudnąć min 10 kg, aby wyglądać perfect na plażę ;). Nie zapomniałam jednak o mięśniach i kondycji! W weekend basen a w poniedziałki i czwartki fitness. Jak mi się kondycha poprawi to i 6 Weidera zrobię do końca.

Niestety nie każdy tak potrafi a tusza czasem zagraża już nie tylko zdrowiu, ale i życiu. Niestety odkąd operacje zmniejszania żołądka zaczęły być popularne w ratowaniu tych najbardziej otyłych, coraz więcej osób i ze zwykłą nadwagą po nie sięga, bo... jest po prostu łatwiej. Po co się katować dietą i ćwiczeniami skoro można myk! i operacja wsio załatwi. Tak przynajmniej widzą ją ludzie, którzy chcą schudnąć, aby się lepiej poczuć, czy ładniej wyglądać. Mało do którego dociera, że taki zabieg jest mega ryzykowny. Jeśli otyłość nie jest zagrażająca dla naszego organizmu, jest masa mniej inwazyjnych sposobów aby się jej pozbyć! Zmniejszenie żołądka nie pozwoli nikomu na zmianę nawyków żywieniowych. Jeśli ktoś chce schudnąć i nie może, musi się liczyć z tym, że problem otyłości siedzi w głowie, nie w żołądku.

Kiedy moja znajoma przyleciała z radosną nowiną, że jej ciotka, której tusza zagrażała życiu, szybko schudła po takiej operacji, i jeeeej jakie to fajne i ona też idzie. Średnio brałam to na poważnie, bo jednak takie decyzje powinno się przemyśleć. Ustaliła termin ważąc jeszcze niecałe 100 kg, potem oczywiście przytyła czekając na operację, bo przecież po już będzie tak fajnie, że nie musi się teraz starać, nie? Nie mam pojęcia, czy ją zakwalifikowali, czy za zabieg musiała zapłacić. Milczy na ten temat i niewiele o nim też wie. Chyba średnio zdaje sobie sprawę, że chudnąć tak szybko jak chce, nie jest cool, bo odchudzanie zostawi po sobie wielgachne płaty skóry, które zwisają niczym materiał wokół ciała:



A sama w sobie cóż... może być wręcz śmiertelne jak się nie dotrzyma diety. Przypomina mi to trochę zaszywanie alkoholików. Sądzono, że ludzie myślący, iż wypicie grozi śmiercią, będą się lepiej kontrolować, niż normalnie. Ta praktyka jednak zaczyna być odradzana i wykonuje się ją niechętnie. Czemu? Się okazało, że alkoholicy nie do końca umieli się powstrzymywać tylko dlatego, że są zaszyci. Łatwo przewidzieć skutki. Moje pytanie brzmi: czemu więc ludzie ze zmniejszonym żołądkiem, którym grozi śmiertelne niebezpieczeństwo jeśli się ten żołądek ponownie rozepcha, (albo pęknie balonik/opaska w zależności od techniki), mają się lepiej kontrolować? To, że nie chce się jeść, ma się mniejszy apetyt, nie znaczy, że nie będzie się chcieć zajadać stresów, czy wciągać chipsy przed tv, bo to kwestia naszego radzenia sobie z życiem i nawyków.

Rozumiem, że nie każdy ma silną wolę, ja też mam ostatnio jej namiastkę. Rozumiem też, że dieta jest ogólnie depresyjna i mało komu się chce dietować non stop, aby utrzymać wagę i ćwiczyć. Jednak ten zabieg powinien być dla ludzi, dla których jest on ratunkiem! a nie dla tych z zaledwie nadwagą, jak moja znajoma. Oczywiście nie chce o niczym słyszeć, ani o śmiertelności po zabiegu, ani o wiszącej skórze (tak, te zdjęcia powyżej to nie photoshop), bo jej cioci się udało, więc będzie pięknie, kolorowo i w ogóle jaka dieta? Przecież jej się nie będzie chciało jeść. Jestem pełna obaw. Wygląd to nie rzecz, za którą warto ryzykować, a szczególnie łatwo zdobyty wygląd powinien budzić jakieś refleksje, gdzie jest haczyk ;). Mam jednak nadzieję, ze wszystko się uda i będzie zadowolona z efektów, pozbawiona przykrych konsekwencji, ale czas pokaże.

A Wy co myślicie o tego typu zabiegach? Warto ingerować w organizm, jeśli są zadowalające efekty w dużej grupie osób? Czy jednak byście nie zaryzykowali? 

Pozostawia Was z tymi refleksjami i wracam do "brania się za siebie". Myślę, że też wolałabym to zrobić łatwiej, ale jednak uważanie na siebie przez całe życie nieco mnie przeraża ^^', wolę najwyżej przytyć niż zejść z tego świata.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Dieta Cud - Miód - Malina

Niestety ciągle tyję i tyję, niezależnie od tego czy jem chipsy na przemian z frytkami, czy nie jem praktycznie nic. Owszem możliwe, iż to przez problem z jelitami, ale gastrologa mam na.... uwaga drodzy państwo: 23 grudnia! Tak! Załapałam się na ostatni wolny termin w tym roku! Jednak skoro jelita muszą poczekać, ja muszę wziąć się za siebie 2 razy ciężej, niż normalnie, by trochę schudnąć. Nie zamierzam się poddawać i na lato będę mieć idealną sylwetkę!

Kupiłam sobie Linea 20+. Dlaczego? Nigdy nie wierzyłam w takie bzdury, ale matka powiedziała, że nie zmieniając nic w swoim życiu z Lineą schudła 13 kg i to w przeciągu 2 miesięcy. A nawet jeśli to pic na wodę i są tam tylko jakieś tam zioła wspomagające trawienie, to przynajmniej będzie miało efekt placebo i będę mieć większą pewność że schudnę, więc będę się lepiej trzymać diety itd. 


Jaka dieta? Wybaczcie, ale nie zamierzam się katować, i odstawiać wszystko p kolei, czy dumać nad tym, co się łączy, a co nie. Czas powiedzieć tylko stanowcze "NIE" chipsom, frytkom, przekąskom itd. Ograniczam się do 3-4 posiłków dziennie. Na śniadania mam płatki z mlekiem i owsianki. Na obiady w tym tygodniu mam: 
- pierś kurczaka obtoczonego w kostce rosołowej, z ziemniakami i surówką
- udko kurczaka z ziemniakami zapiekanego w przyprawach z sałatką warzywną
- leczo z cukinii
- mintaj w sosie śmietanowo ziołowym

A na kolacje jakaś sałatka, czy jogurt, czy kanapka z sałatą i szynką. Brzmi źle? nie sądzę. Chodzę najedzona, a zjadam dziennie 1000-1100 kcal. Więc da się? Da. Wystarczy do posiłków pić sok, a posiłek napełnia Was 2 razy szybciej i nie trzeba nie wiadomo ilu ziemniaków czy gigantycznego kotleta. 

PS. możliwe też że schudnę przez samo stanie w kuchni przy garach ;P

W sobotę idę na basen i od razu wykupię karnet na aerobik. 2x w tygodniu będę chodzić na basen i 2x w tygodniu na aerobik. Pod koniec miesiąca powinny być już efekty i ośmielę się nimi z Wami podzielić.

A Wy? Jakich diet próbowaliście? Działały, czy tylko na chwilę?

niedziela, 31 marca 2013

Wielkanocny wpis - co dalej?

Cóż... nie obchodzę świąt, ale tradycyjnie życzę Wam, aby były wesołe :)


Co do bloga... sytuacja się nieco wyjaśniła, aczkolwiek chciałabym, aby ludzie którzy mnie czytają mogli mnie zrozumieć,jeśli problem powróci i umieli doradzić. Myślę, że potrzebuję takiego otworzenia się.Tutaj nie mogę, bo czytają tego bloga również moi znajomi. Część z Was już chyba zaciekawiła moja historia, która nie jest banalna, ani też wesoła. Jednak to, to co się wydarzyło niedawno wyprowadziło mnie na dłuższy moment z równowagi, i nie może dojść do uszu nikogo, kogo znam. Mam nadzieję, ze to zrozumiecie i Ci, co naprawdę są tym zainteresowani, przeczytają historię do końca, na tamtym blogu.

A tymczasem... tutaj prawdopodobnie będę pisać znacznie mniej.


sobota, 23 marca 2013

Zagmatwana

Zgubiłam się, gdzieś we własnych uczuciach. Z Miśkiem jest już ok, ALE ze mną nie. Narozrabiałam strasznie i po dziś dzień nie wiem co mam zrobić. Na mojej historii niejedną książkę można by napisać. Czas się otworzyć - w innym miejscu - bezpiecznym. Podawajcie maile jeśli chcecie spotkać prawdziwą ja.

czwartek, 14 marca 2013

Milczenie jest złotem

Rozpadam się na kawałki. Nic nie czuję, prócz dziwnego ściskania w sercu. Pamiętam, że któraś z Was nie chciała mieć nudnego życia - zamieniłabym się z chęcią. Od zaraz.

Mój związek nie jest idealny. W pracy wyzyskują mojego chłopaka, nie jest już tą samą osobą, co niegdyś i nic mu się nie chce. Wszystko zwala na winę przepracowania, ale... nie widzieliśmy się już 3 tygodnie. Czemu? Ciężar dbania o związek spadł na mnie. Jak nie przyjadę do niego - on nie przyjedzie do mnie. Byłam chora, nie mogłam. Po ostatniej kłótni o to, obiecał chociaż dzwonić. I nic. Byłoby jeszcze ok, bo przecież też to tłumaczył robotą, ale jeden z tych tygodni spędził w domu na zwolnieniu. Więcej pytań nie mam. Długo się zastanawiałam, czy rozpętać burzę, czy przemilczeć, bo wiedziałam, że zacznie się stos wymówek i przewracanie oczami, bo się czepiam. Jednak jak zaczął pisać o lajtowej niedzieli i piwku z kolegą - wybuchłam. I słuchajcie!!! Skłamał, że nawet w weekend nie miał czasu, bo musiał w domu posprzątać, że nie miał chwili wytchnienia!!! I że wcale nie miał ochotę na towarzystwo ludzi!!! A co jego kumpel to małpa? Coraz mniej mi się to podoba. Pokłóciliśmy się ostro. Stwierdził, że jak czuję potrzebę to sama mogę zadzwonić. WTF??? JA NIE POTRZEBUJĘ KURWA DZWONIĆ, TYLKO FACETA, KTÓRY SIĘ MNĄ INTERESUJE!!! Tym razem nie odpuszczę. Nie ma, że zmieni się na 3 tygodnie i kochana Mononoke, znów będzie robić wszystko za dwoje. Bo to przecież wygodnie mieć dostawę co weekend na seks, bo na rozmowę już nie starcza czasu.

A najgorsze jest to, że tak bardzo brakuje mi jego czułości... Jakbym siedziała cicho mogłabym przyjechać jutro do niego normalnie i po prostu się przytulić. Dziś... nie mam pewności, czy kiedykolwiek jeszcze to zrobię, bo... no on nie chce się zmienić. :(((

Zazwyczaj tak ostra kłótnia z chłopakiem, to dostateczny powód, by się rozsypać, ale nie u mnie! Mnie życie lubi kopać, choćby za te zdane niechcący egzaminy. Raz szczęścia, aż za dużo, a jak się sypie to wszystko!

Parę dni temu dowiedziałam się, że zostałam oszukana w Speak Up na kilkaset złotych. Raz jeden bank dzwoni i grozi windykacją, raz drugi, że nie dostał ostatniej raty i mimo, że już kurwa nie zostało mi nawet na czesne mam jeszcze dopłacić! Wtedy przestałam już czuć. Jutro mam ostateczną poprawę egzaminu, nie mogłam dopuścić do sobie tej rozdzierającej wściekłości. Jednak musiała znaleźć, choć kawałek ujścia -> wyładowałam się, więc na ojcu.


Jak to niektórzy wiedzą pragnęłam poznać swojego ojca, którego nigdy nie widziałam. Zgodził się na spotkanie i... przestał się odzywać. Napisałam mu, że jest dupkiem i tchórzem, skoro nie potrafi spełnić jedynej prośby jego córki. Widocznie od nazywania dupkiem mięknie, bo zadzwonił i... chciał spotkać się dzisiaj. Nie na ręke mi to, bo powinnam się uczyć, ale bałam się, że znowu się rozmyśli, więc pojechałam.

Wysłał po mnie taksówkę, która przywiozła mnie na miejsce. Z opowieści mamy, był to wąsaty, nieprzyjemny typ, miałam, jednak przed oczyma, wyglądającego sympatycznie, trochę pulchnego mężczyznę. Nie wiedziałam już komu wierzyć. Potem wyszło, że część mamy mówiła prawdy, część zmyślała. W głowie i w sercu kotłował się żal, krzyk porzuconego dziecka, ale nie chciałam tu popełnić błędu takiego, jak z A., bo nawet nie wiedziałabym, co tracę. Miałam ochotę wrzeszczeć na niego! Gdzie był całe życie, czemu tak grał ze mną, gdy walczyłam o to spotkanie??? 

Starałam się być, jednak wesoła i miła, a on odwdzięczył się tym samym. Owszem popełnił sporo błędów, ale ma genialne poczucie humoru, i był przesycony jakimś dziwnym ciepłem. Gadaliśmy niemal do nocy, jak chciałam iść to mnie zatrzymywał, więc chyba mnie polubił? Miało być to jednorazowe spotkanie, nie burzące naszych żyć, ale powiedział, że chce mieć ze mną kontakt, że cieszy się, że tak się uparłam na to spotkanie i dziękuje mi. Wręczyłam mu mój tomik poezji. Tak bardzo pragnęłam, by gdziekolwiek jest był ze mnie dumny... Dziwnie się czułam spełniając moje marzenie. 

Aby mnie odwieźć również wezwał taxi. Wręczył mi kasę abym zapłaciła... dużo za dużo... i... pocałował mnie w czoło przytulając. Cholera to był obcy człowiek! Czemu lecą mi łzy, gdy tylko o tym wspomnę??? To przez jego brak A. musiał wlać we mnie tyle czułości na początku, a teraz dostaję zwrot, ot tak? Gdzie jest haczyk, i czemu zamiast się cieszyć, płaczę?

Jutro egzamin, nic nie umiem. Siedzę piszę na blogu i ryczę. Tylko jeszcze warunku mi brakuje.

niedziela, 10 marca 2013

Wiosenne porządki

- Wiesz... ja zamierzam przejść na dietę - powiedziała promiennie, po czym zrzedła jej mina patrząc na moją niepewną minę. Tiaaa.... nie powinno się mówić tak radośnie o diecie anorektyczce - Tzn, rozumiesz... mam dużo planów, ale wszystkie odkładam na potem. Dieta pomaga się zorganizować...

Rozumiałam, i jak wiecie nie raz, nie dwa pisałam, że tęsknię za tym rygorem. Spędzam godziny nad planowaniem, próbując go odtworzyć. Na próżno. Jeśli nie mam zajęć typu: rusz dupę, bo zawalisz, to samoistnie wszystko mi się samo przekłada. Serio samo! Nie zdążę podjąć decyzji, że coś trzeba odłożyć, a już mija tego czas. No ale zaczyna się wiosna. Moje zapotrzebowanie senne spada z 11h na całe 9, a słoneczne promienie, jakby splątały moje ręce i zaczęły robić porządki na biurku, nim się ocknęłam i spytałam samą siebie: Mononoke! Co ty do cholery wyprawiasz??? No ale oczywiście, jak w koncu wyzdrowiałam, by wybiec wprost objęcia słońca - spadł śnieg -_-'.


No, ale tak czy siak, to teraz nie może być już źle. W końcu widzę, że oprócz komputera na biurku zmieści się coś jeszcze. Wróciłam też do poprawiania swojej powieści. Jeśli utrzymam swoje tempo powinnam móc wysłać ją do wydawnictwa już za 10 dni. Znalazłam też karnet na fitness, do którego za drobną dopłatę po ćwiczeniach można iść na basen. Dla mnie bomba, nie ma to jak zmęczoną i spoconą wykąpać się i rozluźnić w basenie, przepływając powoli parę długości. Moja figura, choć gastrologa prędko się nie doczeka, znów patrzy z lustra, pełna nadziei. Skoro 3 lata temu byłam  w chuj chuda no to do jasnej cholery, ja nie powtórzę tego? Może jestem i eks anorektyczką, ale nie mogę wiecznie bać się odchudzania, bo swój rozum, gdzieś tam po drodze w zdrowieniu znalazłam. Podeptany trochę, ale jest! Nie chcę znów wstydzić się zdjęć z wakacji, ot co! Jakiś dupek na Ukrainie mnie oszukał wrzucając sokoła na ramię i każąc robić zdjęcia, po czym zażądał niebotyczną opłatę. Zdjęcie śliczne, drogie, a ja nie mogę się nim pochwalić, bo mi brzuchala wywaliło -_-'. Tak zdecydowanie już nie chcę!

Złożyłam też C.V do biura podróży. W kwietniu czeka mnie rozmowa kwalifikacyjna na wychowawcę kolonijnego. Biuro wydaje się sensowne, ponoć nie płaci groszy i nie każe mieć wielu dzieciaków na głowie, a że jestem z polecenia tamtejszego pracownika mam szansę wyjechać na parę turnusów, może nawet zagranicznych. A potem, kto wie? Może jakaś oferta last minute? Niestety chyba bym jechała sama, bo wiadomo, że Misiek na spontana nie wyjedzie, bo sam musi ustalić sobie urlop, ale to się jeszcze okaże, jak to zrobimy. Nie mam żadnego egzaminu w sesji, więc i wrześniowa kampania mnie ominie, a co za tym idzie: całe wakacje mogę sobie pojeździć jako wychowawca i we wrześniu myknąć w jakiś Egipt, czy cóś.

Od 15 zaczynam uczyć też nowych uczniów, więc mam nadzieję coś sobie odłożyć już niekoniecznie tylko na własne zachcianki ;). A może jednak? Kwestia sporna.

W czwartek czeka mnie trudny egzamin i ogólnie muszę nadrobić nieobecności - 2 tygodnie byłam na zwolnieniu! Jednakże stos obowiązków może kopnie mnie w końcu w dupę. Po wysiedzeniu tyle czasu w domu, wręcz tego pragnę, choć o dziwo wciąż nie jestem w pełni zdrowa ;/. To było mega paskudztwo.