poniedziałek, 27 maja 2013

Misz-masz

Wybaczcie, że Was nie odwiedzałam i nie piszę, ale parę spraw mnie przytłoczyło. Pierwszą z nich było szkolenie za Wrocławiem. Dostałam się do kadry wychowawców i do teraz czekam, aż wyślą mi umowę pocztą. Byłam mega zła na to, bo:
  • we Wrocławiu miałąm być w piątek o 8 rano! czyli całą noc spędziłam w dojeździe
  • wydałam na dojazd ostatnie pieniądze
  • na szkoleniu nie dowiedziałam się dużo więcej, co na kursie na wychowawcę, a po szkoleniu wszyscy imprezowali - mnie na alkohol już nie było stać, a mimo to zarwałam 3 kolejne noce, bo wszyscy uważali, że to zabawne łazić po pokojach, budzić ludzi, czy grać na trąbce za oknem. Byłoby to zabawne, jeśli byłyby to wakacje, a nie w poniedziałek ja do pracy, na zajęcia, praca empiryczna do napisania i DUPA
  • co więcej w miejscu w którym byłam nie było zasięgu. NIC NULL! Ani zadzwonić do nikogo, ani napisać... 
  • i tak nie podpisali ze mną umowy bo... zabrakło im danych, więc ni cholery nie wiem, kiedy będę pracować, na ile turnusów, czy szukać czegoś... no DUPA jednym słowem
Ludzie co prawda fajni, i pogadałam sobie z kolegą z Krymu, który mnie namówił, aby ubiegać się o to stanowisko, bo dobrze płacą itd. ale wróciłam z dołem, jak Rów Mariański. Bo co? Wydałam hajs, straciłam czas, musiałam potem jeszcze 2 dni odpocząć, ze studiami jestem dalej mocno w dupie i dalej nie wiem co z wakacjami. Grrrr...

Potem wsiąkłam ze swoją pracą empiryczną. Część badań musiałam sfingować, ale robiłam to na zasadzie powielania wyników, które tak czy siak mnie zaskoczyły. A jak już były wyniki, się okazało, że pracę empiryczną pisze się raptem w 2 godziny. Może następny rekord pobiję przy magisterce, kto wie? Bo po powrocie też zostałam zaskoczona, że ja studentka 3 roku, muszę szukać już promotora. W dodatku dalej nie wiem na jaką chcę specjalizację. Tzn wiedzieć wiem, ale na jaką mam realne szanse się dostać? Ni chuja.


Okazało się też, że nie zabiorą mi renty jeśli założę firmę, więc uwaga panie i panowie! Możliwe, że jeszcze w tym roku firma się pojawi ;). Wiem już jaka, mam innowacyjny pomysł. Czekam na wakacje by spisać biznes plan i poradzić się pewnego miłego pana, który zaoferował swoją pomoc. To ojciec mojej przyjaciółki, ma firmę, zajmującą się pozyskiwaniem funduszy europejskich. 

Kolejna sprawa, która mnie pochłonęła bez reszty to moje urodziny. Ponieważ tegoroczne również wypadają w weekend, no to pomyślałam, że spotkam się z paroma bliskimi osobami by mile spędzić ten czas, ALE mama wyskoczyła z pomysłem, że można zrobić imprezę na jej działce. Więc stwierdziłam, że zaproszę trochę więcej osób i te zaproszone osoby zaprosiły swoje osoby towarzyszące i... jakoś tak wyszło, że muszę zorganizować wszystko dla konkretnie dużej liczby osób. A kiedy zaprosiłam ciocię, zaczęła się kłócić o MOJĄ imprezę z moją matką. Jednak chce naczynia normalne, druga, papierowe, jedna chce koreczki, druga uważa to za stratę czasu... Na razie stałam z boku i unikałam ich obu jak ognia, ale niedziela się zbliża wielgachnymi krokami, więc cóż, trzeba się mi wybrać na zakupy. No i zacząć uczyć, bo jakby sesja znów zaskoczyła i pewnie nie tylko mnie ;).


A co tam u Was słychać? Też tak bogacie ;P?
Następny wpis prawdopodobnie po imprezie.... tzn jak wytrzeźwieję ;P. A jak tylko ogarnę zaległości na studiach i terminy ponadrabiam zaległości u Was ;)
Pozdrawiam serdecznie!

czwartek, 16 maja 2013

Kryzys uogólniony

Ostatnio mam mało czasu na pisanie, bo... stanowczo wybrałam zamartwianie się, przy którym pisanie niewiele mi pomoże. Przede wszystkim przeżywam koniec semestru, bo nawet nie zaczęłam pisać swojej pracy, do której muszę sfałszować wyniki, bo idioci, którzy obiecali pomóc mnie wystawili. Badanie będzie i tak nieważne, i muszę napisać cudną laurkę, tego nieważnego badania. Boję się też, że mój tutor sprawdzi wyniki testów i zobaczy na wszystkich mój charakter pisma i UPS... nie zaliczyła pani roku...

Dodatkowo mam problem znowu z paroma przedmiotami, jak gdzieś powinie mi się noga -> powtarzam rok, na co kompletnie mnie nie stać. Na szczęście mechanizmy wyparcia, jak zwykle dzielnie stoją w pogotowiu i jaram się nowymi gadżetami, pracą (dziś w nocy wyjeżdżam na szkolenie za Wrocławiem, bo dostałam pracę jako wychowawca kolonijny) i szykowaniem urodzinowej imprezy. Nie dopuszczam nawet myśli do głowy, że to koniec roku nadchodzi, zaraz, za chwilę, JUŻ. 

W moim związku po X kryzysach, nareszcie się uspokoiło, ale wierzcie mi fruwały pióra! Każdy kto biadoli, że nie ma nikogo bliskiego, niech pomyśli jak ten bliski może ranić. W przypływie emocji przeżyłam wiele gorzkich słów i sytuacji. Z tego też powodu nie pisałam: byłam tym wszystkim zmęczona.

Tak jak i zmęczona dietą. NIC nie schudłam. Tydzień w Białymstoku sprawił że szybko nadrobiłam te drobne kilogramy, które z takim trudem straciłam. Znów nie chce mi się ruszać, i ciągle boli mnie podbrzusze. Moja ciocia próbuje załatwić mi szybciej gastrologa. Jak dobrze pójdzie, może będę już za miesiąc zdiagnozowana. Ten ból nie jest jakiś duży, ale wkurwiający. Ma się ochotę znaleźć odpowiednią pozycję i z niej nie ruszać. Kiedyś byłam pełna energii, schylałam się, bawiłam z kotami, a teraz czuję się jak ociężały balon, i szukam tylko okazji, jakby tu nie usiąść, bo jest mi niewygodnie w innych pozycjach. Potrzebuję lekarza by to zmienić i wtedy dopiero chudnąć. Teraz to nie ma sensu jednak - nic na siłę.

Co do poprzedniej notki...  Cóż spodziewałam się podobnych opinii pod ostatnim postem i nie jestem zdziwiona. Mało kto zna się na zaburzeniach odżywiania. To trudny temat. Aczkolwiek nie, nie mam bulimii, a anoreksję (jedno zwymiotowanie po tygodniu głodówki to żadna bulimia), albo... albo się po prostu bronię, bo czy nazwy mają tu znaczenie?

Nie da się tego wyleczyć, i mimo pytań czy jestem pod czyjąś stałą opieką, każdy z nas zna chyba realia. Skoro nieuleczalna choroba/zaburzenie, jest zaleczona, lekarz nic więcej nie zrobi. Gdyby był to złośliwy nowotwór, zapewne zapisaliby mnie na kontrole, które odbywałyby się w jakimś tam czasie. Ale ważę normalnie, nawroty to normalna tutaj sprawa, sama muszę sobie z nimi poradzić. Bo były, są i będą mi towarzyszyć już zawsze. Ludzie mają gorze problemy. Np. ostatnio dowiedziałam się, że mama mojej podopiecznej ma raka... Nic nie zauważyła! Dopiero jak się nieco powiększyła wątroba, poszła do lekarza i okazało się, że nowotwór zajął już wszystko! Próbuję jakoś wytłumaczyć młodej sytuację jej mamy, która wylądowała w szpitalu, ale wiadomo, ze dzieci nie rozumieją, ale czują. Ja czuję się strasznie, bo jeszcze niedawno, mówiłam o tej kobiecie, że ma wszystko... No właśnie... A ja? Czego mi brakuje, że ciągle jestem jakoś nieszczęśliwa?

Jak chcę - mogę. Rozmowa kwalifikacyjna? No problem. Referat? Przegadam nawet wykładowcę. Potem chodzę dumna jak paw przez pół dnia, ale to wciąż mało. I nie, nie chcę tu komentarzy w stylu: ciesz się małymi sprawami, nie każdy musi odnieść super sukces, odpuść sobie trochę, szarzy ludzie też żyją, i jakoś sobie radzą... Jestem osobą, która potrzebuje sukcesu, spełniania. Taki mój urok. Nie poprawicie mi nastroju klepiąc po plecach i namawiając na chwytanie chwili, bo przyjemne życie to dobre życie.W czym więc problem?


Problem w tym, że tu już nie ma przelewek. Mam masę pomysłów, ale np. założenie firmy, czy stworzenie poczytnej powieści, wymaga wiele wysiłku i też dużej gotowości na poniesienie strat - porażek. O tyle, o ile odrzucenie powieści dam radę wziąć na klatę, to na stratę załóżmy 200 000 zł, po prostu mnie nie stać. Także dziękuję również za komentarze: bądź dzielna i chcieć to móc, jak potrzebujesz to zrób. Chcę abyście mnie zrozumieli. 

Chcę być kimś. Chcę być niezależna. Chcę wyprowadzić się z domu ciotki nie oglądając się na faceta, z którym ciągle COŚ.Nie mam rodziców, którzy dołożą mi się do mieszkania. Jestem sama, potrzebuję dużego dochodu, aby się usamodzielnić.

Ale tak bardzo boję się porażki, że aż przestałam próbować.
I mogę rzec, że to straszne.
Nie w moim stylu.

Ale w pewnym momencie czuje się, że dorosłe życie to nie przelewki, że już nie można spakować się i odlecieć w nieznane, jak to zrobiłam mając 18 lat. Że to już nie strzelanie na klasówce, czy egzaminie, ani nawet wagary. Nikt mnie nie zbeszta, nikt nie nakrzyczy, ale też nikt nie zwróci kasy, jeśli utopię wszystkie oszczędności w firmie, co nie wypali. 

Osaczyła mnie suka. Czeka aż powinie mi się noga. Czuję na sobie jej wzrok i wyczekiwanie. Poluje, jest w gotowości, by przygwoździć mnie do połogi, gdy tylko znów zdobędę się na młodzieńczy wybryk.

Jebana dorosłość. Niszczy marzenia.

środa, 1 maja 2013

Wypadek przy pracy

W końcu mi się udało! W życiu nie pomyślałabym, że przytyłam tak na amen. Dotychczas byłam przekonana, że to chwilowe, że ciało zapamiętało tą z 5 na przedzie, a 60 parę to poświąteczna pomyłka. Niestety. Nieważne ile ćwiczyłam, czy jadłam ani waga, ani moje ciuchy nie były dla mnie łaskawe. Nieważne jakbym sobie to tłumaczyła, że mięśnie więcej ważą, to jednak niedopinanie się w spodniach było co najmniej przykrym doświadczeniem. Nawet nie wiem kiedy zaczęłam stopniowo ograniczać jedzenie. Ze zdrowych 3 porcji została w końcu jedna + jakieś jabłko czy jogurt. Dopiero restrykcyjne ograniczenie żarcia wywołało efekty. Minął dopiero miesiąc diety, a ja już jestem zmęczona. Bo jak to? To takie niesprawiedliwe, że figura kosztuje tyle wyrzeczeń, a najlepiej jakbym nigdy nie jadla normalnie, bo jak rzucę się po diecie na moje ukochane chipsy i fast foody to wrócę do punktu wyjścia. Więc co? Mam sie powstrzymywać już do końca życia?

Zawsze taki tok myślenia powodował u mnie porzucenie "zdrowych ideałów", bo przecież życie jest jedno, szkoda się przez nie męczyć, trzeba korzystać, ale kiedy  zaczęłam mieć ochotę na moje przysmaki poczułam znajomy niepokój... Coś mi mówiło, że nawet jak zjem, to chwila przyjemności spowoduje wyrzuty sumienia przez kilka kolejnych dni, gdzie musiałabym nadrabiać kaloryczne szaleństwa. Licząc kalorie czy mi się uda zmieścić w dziennej normie, zamówiłam żarcie z kfc, mniej niż zazwyczaj, tyle ile wolno mi było zjeść. Było pyszne oczywiście, ale mój skurczony żoładek nie umiał w sobie tego wszystkiego pomieścić. Wpychałam na siłę, bo to było TO, TEN SMAK!!! Jednakże po jedzeniu rozpiety brzuch bolał, a ja czułam się okropnie.


Dalej już była powtórka ze scenariusza. Przecież nie godziłam się przez tydzień po to, by teraz to zepsuć. Zaczęłam szukać swojej starej rurki, którą kiedyś prowokowałam wymioty. Nie znalazłam jej na swoim miejscu i przypomniałam sobie, że wyrzuciłam ją myśląc, że nie będzie mi już potrzebna. Wyrzuciłam ją z DUMĄ, a zaraz po tym jak sobie to przypomniałam, zgniotłam tamta dumę i wyrzuciłam do śmieci idąc do komórki, gdzie miałam schowaną jeszcze startę takich rurek.

Nie wiedziałam, że można zapomnieć jak to się robi. Pokaleczyłam przełyk i zwymiotowałam zaledwie połowę. Szyja mi spuchła, gardło bolalo, nie mogłam potem nic pić. Jedyną pociechą był fakt, że W RAZIE CO już wiem, co i jak. Nowej rurki nie wyrzuciłam. Nie przewiduję kolejnych wypadków przy odchudzaniu, ale... no właśnie... ale BOJĘ SIĘ, że  będę jeszcze kiedyś musiała jej użyć. 

Nie istnieje żadna dieta cud. Żadna dieta, która pozwoli nam cieszyć się życiem, jeść to na co mamy ochotę i być chudym. Trudno się z tym pogodzić. W zasadzie stawia nas to przed wyborem: być szczęśliwym i grubym, czy być szczupłym i uważać przez resztę życia, no chyba, że jest się jednym z tych niewielu genetycznych szczęściarzy co utyć nie mogą. Ewentualnie można ćwiczyć przez pół dnia, bo nawet godzina ciężkiego aerobiku nie spala 1 paczki chipsów. A panie i panowie zbliża się sezon na lody! Czuję się rozbita i zagubiona. Wszyscy mówią mi, że to co robię jest złe, Wy tez tak napiszecie, ale wszyscy wokół też chwalą się jak schudli, mój A. jest zachwycony moim płaskim brzuszkiem, więc to ja zwariowałam czy świat?