sobota, 28 czerwca 2014

ZUS - SRUS

No i stało się. Katastrofa za katastrofą. Bo przecież skoro na studiach mi się chociaż układało, to musiało popsuć się gdzie indziej, aby zjebać przy okazji wszystko efektem domina. Skypi się odezwał jeszcze tego samego dnia co pisałam tamtą notkę, rzekomo ma jakieś problemy w pracy, ale odkąd i ja mam problemy, jakoś niekoniecznie chce mi się wysłuchiwać jego durnych tłumaczeń. Więc sprawa tymczasowo zawieszona, jak coś się ruszy do przodu, albo padnie rezygnacja, z którejś ze stron - po prostu do niej wrócę.

A teraz zajmijmy się tym w jak czarnej dupie jestem - znacznie ciekawszy temat!

Otóż.Jak część z Was wie zmarł mój opiekun prawny, po którym przysługiwała mi renta rodzinna. A ponieważ, chciałam studiować psychologię na najlepszej uczelni w moim mieście, postanowiłam zarejestrować się na studia wieczorowe. Czesne było kosmiczne, ale na dzienne niemal nie dało rady się dostać. I tak poprawiałam maturę, aby dostać się choćby na te wieczorowe. Renta umożliwiała mi opłatę czesnego. Cała renta szła na czesne a to co sobie dorabiałam było na bieżące wydatki i rachunki. Rentę miałam dostawać ją nieprzerwanie do 25 roku życia, po czym w miesiącu, w którym kończyłam 25 lat miałam donieść podanie o przedłużenie renty, wraz z zaświadczeniem o ukończeniu 4 roku. W przypadku gdy pozostał mi jedynie ostatni rok nauki - renta jest przedłużana do 26 roku życia bez żadnych problemów. Dowiadywałam się o to wcześniej, zaliczałam jak opętana wszystko wcześniej wiedząc, że nie mogę mieć żadnej poprawki we wrześniu i...

Cóż, w tym roku semestr jest dłuższy. Było sporo wolnego. Sesja zamiast w maju odbywała się w czerwcu PO moich urodzinach i okazało się, że ma to w chuj duże znaczenie. Bo to oznacza, że skończyłam 25 lat będąc jeszcze na IV roku, czyli według nich  w momencie kończenia 25 lat nie został mi ostatni rok nauki, ale 2 ostatnie lata, bo byłam jeszcze na IV, czyż nie? 

Oczywiście będę się z nimi kłócić, bo ja w tej sesji nie miałam żadnych egzaminów. Wszystko pozdawałam wcześniej, a w tym semestrze jedynie zostawiłam sobie pisanie prac i drobne zaliczenia... No ale jak to udowodnię, że zaliczyłam wszystko przed moimi urodzinami, hm? Nie mam zbytnio jak, szczególnie, że wykładowcy oceny do USOSa wpisywali jak chcieli. No i kurwa mać naprawdę tydzień w tą czy w tamtą ma, aż taką różnicę? Semestr przecież trwa do września, do sesji poprawkowej, więc z kolei jak oni chcą mi udowodnić, na którym roku byłam formalnie w dniu urodzin?


Nie mieści mi się to w głowie. Zaniosłam zaświadczenie, podanie i choć baba powiedziała mi, że nie mam szansy uzyskać przedłużenia renty, jestem w dość bojowym nastroju, bo halo za co skończę studia?

Oczywiście zapobiegawczo wyrobiłam nadmiar punktów, teraz cały plan przesuwam tak by zajęcia zaczynać od 16 i ew wepchnąć tam gdzieś etat. Składam CV do każdego ogłoszenia o pracę w Human Resources, bo doświadczenie i tak się przyda, ale praktykantom płacą śmieszne pieniądze. Mając szczęście dostanę mniej niż wynosiła kwota renty. Czyli na czesne mam - wow, ale nie mam na rachunki. Więc co? Praca weekendowa? Już widzę jak to pogodzę ze studiami i pisaniem magisterki, ale o dziwo nie jestem załamana. Zła, wściekła, ale nie załamana. Może jeszcze rok temu gdy miałam mniej sprecyzowane plany zawodowe, to byłaby tragedia, ale teraz czuję, że mam wokół ludzi, którzy mnie zawsze wesprą, i czuję, że sama mam dość sił, aby podołać nowym wyzwaniom. Nie ma też A. Jego osoba bardzo mnie wstrzymywała z podjęciem weekendowej pracy, bo przecież, gdybym nie przyjeżdżała do niego na weekendy to nasz związek by nie istniał. Więc kiedy mi zależało to stawałam na głowie, by za wszystkim wyrobić się w tygodniu. Wiedziałam, że w razie co A. by zrozumiał moją weekendową prace, ale umówmy się, w tygodniu on by mnie nie odwiedził. Więc związek zmarłby śmiercią naturalną. Teraz jestem już wolna od takich dylematów.

Oczywiście mam też opcje zapasowe. Jedne bardziej chujowe od drugich, ale są, jak pożyczka w banku, sponsoring, czy pożyczanie od znajomych, sprzedanie swojego dobytku. Ba! Wiem, że znajdzie się też ktoś, kto by mi studia opłacił po prostu nie chcąc niczego w zamian. Ale są to tak dobrze ludzie, których chuje wystarczająco dużo wykorzystują i już chyba przyparta do muru wolałabym zostać dziwką, niż skorzystać z ich dobrego serca. Po prostu to nie w moim stylu.

No ale decyzja jeszcze nie zapadła, CV wysłałam już ze 20. Trzymajcie kciuki, bym nigdy do muru przyparta nie była :) Jakoś to będzie... musi być... Nie?

środa, 25 czerwca 2014

Pomóżcie mi go zrozumieć

Nie potrafię go zrozumieć! Nie umiem po prostu i z tej złości mam ochotę walnąć focha. Tak, takiego typowego babskiego focha. Pan Skypi wydaje się nie potrzebować nikogo, wydaje się mnie olewać i wydaje się zmieniać z dnia na dzień, a ja nie umiem za tym nadążyć. Poznaliśmy się pod koniec kwietnia. Niewiele mi o sobie mówił, wiedziałam jedynie, że na początku czerwca ma ważny egzamin do którego się uczy. Jeszcze w maju stwierdził, że jednak nie chce zadawać się z żadną kobietą na razie, bo egzamin, bo ja go rozpraszam i podjął próbę pierwszego zerwania kontaktu. Było mi przykro, ale nabrałam do niego szacunku za szczerość. Zresztą zależało mi jedynie na nim, bo wydaje mi się, że byłby doskonałym kochankiem. Lubił co ja, nie chciał się angażować, jak ja, chciał poznać moje ciało, a nie charakter, no ale z tegoż względu też nijak się do niego nie przywiązałam, więc machnęłam ręką jak odszedł. 

Ale jakże się ucieszyłam, jak po dwóch dniach nie wytrzymał i zadzwonił! Mimo wszystko jestem dość wybredna w doborze kochanków, i on jeden na razie mnie zafascynował sobą na tyle, bym się zgodziła. 

Od tamtej pory rozmawialiśmy codziennie i zauważyłam, że on łamie wszelkie swoje postanowienia. Rozmawiał ze mną do białego rana, i nie tylko o seksie. Zaczął być ciekawy mnie, mojej historii, sam zaczął się otwierać, mówić o swoich ambicjach, planach, wspominał o rodzinie. Dowiedziałam się w końcu parę konkretów. Zaczął też mówić o naszym spotkaniu w liczbie mnogiej. Ponieważ chcieliśmy przeżyć "seks z nieznajomym" darowaliśmy sobie pogaduszki przy kawie i wszystko odbywało się przez skypa, tak byśmy fizycznie pozostali dla siebie obcy, ale... no powiedzcie mi, czy skoro chciał mnie rzekomo tylko przelecieć, to czemu nie umówił się na ów seks od razu? Mija kolejny miesiąc naszej znajomości, a on choć wspominał, że chciałby poczekać na jak najlepsze warunki, by ta nasza fantazja była czymś wspaniałym, to jednak minęła już kupa czasu! Czasu, który zmarnował na nocne pogaduchy. A przecież nie chciał mnie poznać, więc co? zmienił zdanie? Zaczął też mówić w stylu "kiedyś, jak się spotkamy musisz mi to opowiedzieć, chętnie posłucham". No nie wiem, tak czy siak wszystko wskazywało na to, że się zaangażował chyba wbrew własnej woli. No a potem znowu cisza. 

Parę dni przed egzaminem znikł. Rozumiałam to, w końcu kiedyś musiał się pouczyć. No ale po egzaminie znowu ciiisza, i tak około tygodnia. Odezwał się potem mówiąc, że egzamin mu nie poszedł, że pojechał na urlop w góry i odreagowuje sportem, no i że ma problemy z netem. Pytał, czy kogoś w międzyczasie poznałam, no to nie zamierzałam ukrywać, bo poznałam - zdenerwował się, mówił że zawsze są jakieś 'opcje', i sam ma powodzenie, ale jakoś jego 'opcje' nie interesują, bo opcja to taki plan awaryjny jedynie, więc z natury jest chujowa. No spoko, tylko o tym jakie ma powodzenie mówił już wcześniej i akurat się nie dziwię, że bogaty, inteligentny i przystojny facet ma powodzenie. Zdziwiłabym się, jakby było inaczej, ale po chuj mi o tym mówił? Powiedziałam mu już raz, że mam to gdzieś, że nie obchodzi mnie kogo bierze na boku. Jego też to nie powinno obchodzić, więc czemu się zbulwersował? No a wtedy padło, że on tak naprawdę marzy, aby się zakochać. Że chciałby mieć taką jedną, swoją i nikomu nie oddawać. Zdziwiłam się, bo jeszcze niedawno pisał, że związki nie są dla niego, ze chce pokorzystać z życia, jak najdłużej. A tu co, kolejna zmiana? Miała coś wspólnego ze mną? Mówił też różne inne dziwne teksty, jeden utkwił mi w pamięci "jakbyśmy mieszkali ze sobą to...". Oczywiście końcówka tyczyła się fizycznych przyjemności, ale moje pytanie kolejne po co takie sformułowanie? Przecież nie chce związku, tak? Więc ze mną, jak ze mną, ale to wyklucza mieszkanie z jakąkolwiek., skoro nie chce żadnej na stałe. A może już chce?

Pogadaliśmy znowu trochę, widoczne było jego zaangażowanie w tą relację, ale dosłownie chwilę był dostępny, parę dni, a od tego czasu mija już 10 dni...

No sorry, jakby mu zależało to by wziął numer telefonu czy mnie poinformował, kiedy wraca dokładnie  z tych gór i że może mieć takie problemy z netem. Rzuciłam jedynie, aby mnie nie nakręcał, będąc daleko, powiedział że odezwie się jak wróci i rzucił hasło "next week", ale ten next week już minął. No chyba, że ja coś źle zrozumiałam, wraca w tym tygodniu i zgodnie z moją wolą dopiero wtedy się odezwie? No ale nadal wkurza mnie jego milczenie, już któryś raz z kolei.

Powiedziałabym, że jest zaangażowany, że polubiliśmy się, ale za często znika.
Powiedziałabym, że chce mnie wykorzystać i ma mnie w dupie, ale dotychczas nie wykorzystał mojej chęci na seks.
Powiedziałabym, że kogoś ma, ale zapierał się, co do kilkumiesięcznej abstynencji, jak i przyznał się, że niedawno odseparował się od swoich znajomych z pewnych względów.

ta wiem, chłam, ale jak pasuje do sytuacji!

Więc już głupieję. Nie mam pomysłu, jak wyjaśnić jego zachowanie. Poczekam jeszcze z tydzień, jak się nie odezwie to sobie go daruję, a jak się odezwie tłumacząc się problemami z netem, to albo idziemy krok naprzód i umawiamy się na spotkanie, albo też nie będę tego ciągnąć. Byłam chyba wystarczająco cierpliwa. A co Wy o tym myślicie? O co mu tak naprawdę chodzi? Czy to może moje spiskowe teorie i naprawdę nie ma jak się skontaktować? Help me to understand!

wtorek, 17 czerwca 2014

Motywacja

Miałam chwilę załamania... Pojechałam do A., brakowało mi jego bliskości. Zdziwił się widząc mnie w drzwiach, ale wpuścił mnie do środka i nałożył na twarz maskę. Wyglądał dokładnie tak, gdy z nim zrywałam: ból w oczach i kamienna twarz. Postanowiłam mu powiedzieć o Panu nr Dwa i że nie wiem czy dobrze zrobiłam, czy dobrze że weszłam z nim w chorą relację i że zakończyłam nasz związek, że nie wiem co mam dalej robić, że czuję jak się rozpadam i zbliża się załamanie... O tym że jedna najlepsza przyjaciółka ma depresję, druga nawrót raka, że muszę być dla nich silna, ale nie daję rady... że brakuje mi bliskości...

A. przytulił mnie, usiedliśmy u niego na łóżku. Nadal niewzruszony moją postawą położył moją głowę sobie na kolana. Rozpłakałam się. Nie mogłam znieść, że był dla mnie taki dobry... Płakałam i prosiłam aby na mnie nakrzyczał, cokolwiek, bo serce mi pęknie za to, co mu zrobiłam, ale on tylko gładził mnie po głowie, aż w końcu... się obudziłam.

Sen był bardzo realistyczny. Bo rzeczywiście moje przyjaciółki są chore, rzeczywiście brakuje mi jego bliskości. Zerwałam z nim, bo i tak miałam jej niewiele, bo nawet nie chciał się starać by nasza relacja była dobra, ale zamieniłam "mało bliskości" na "zero bliskości". Z Panem nr Dwa to samo. Duma nie pozwala mi się do niego odzywać, ani dalej z nim sypiać, ani nawet odmówiłam zwykłemu spędzania czasu. Jestem zadowolona z tych decyzji, ale... ale czasami brakuje mi po prostu męskiego ramienia, który mnie obejmie. Nie wiem może to dziwne, ale ja nie lubię przytulać się do przyjaciół, kumpli, znajomych. Dla mnie przytulenie jest takim intymnym gestem, takim oddaniem się komuś, uznaniem jego nade mną opieki. Przytulenia takie przyjacielskie kompletnie nie są dla mnie satysfakcjonujące. Lubię wtulić się w kogoś przy kim czuję się bezpiecznie.

Pomyślałam, że może czas napisać do Pana nr Dwa, ale Pan Skypi na szczęście w końcu zaczął mówić o spotkaniu, więc z ulgą skupiłam się na możliwości wtulenia w jego ramiona, pozostając wierna swoim decyzjom. Choć sama nie wiem czy dobrze robię. Wciąż nie mogę go rozgryźć. Skypi jest inteligentny, przystojny, ma swoje wizje na życie - zupełnie odmienne od moich. Żyje chwilą, adrenaliną, sportem, gdzie tam ja sprzed komputera? Przecież nigdzie się z nim nie wybiorę. Nawet durna wycieczka rowerowa wyglądałaby tak, że on byłby w innym kraju, nim ja dojechałabym do pierwszych świateł. Jak tylko pojawia się rutyna, od razu z niej rezygnuje, nawet jak oznacza to odcięcie się od ludzi mu bliskich. Nie szuka związku, ale niedawno napisał, że mu coś odbija i chciałby się chyba zakochać. Cóż dobry timing, bo ja chyba już się zakochałam, ale czuję że my to byłaby jakaś katastrofa. W ogóle nie brałam go pod uwagę, jako partnera, szczególnie, że jest uczulony na koty ;P, to jego największa wada!

No ale chcąc czy nie, zaczęłam się zastanawiać nad jego filozofią. Przypomniałam sobie czas spędzony z Panem nr Dwa. Rolki, baseny, seks, imprezy, brak snu, spacery... Żyłam tak intensywnie, że w ogóle zapomniałam włączać komputer i choć zdecydowanie wolę spokój... chyba byłam wtedy zdecydowanie szczęśliwsza.

Mimo że przerażało mnie jak Skypi bez sentymentu mówił o wyrzuconych z jego życia ludzi, którzy nie pozwalali mu się rozwijać, wiedziałam o czym mówi. Dokładnie to czułam przy A., leżąc z nim któryś weekend z kolei w łóżku, gdy na zewnątrz była piękna pogoda. Gdy on całymi dniami tv i komp na przemian, a ja z nudów zaczęłam wówczas uzależniać się od gier online. Będąc z nim w związku przytyłam 20 kg! Ok, jasne miałam niedowagę więc nie wyglądam teraz źle, ale było kiepsko momentami...

Mam też wielu przyjaciół, co kupią pizzę gdy jestem na diecie, bo sami mają nadwagę, więc skoro ja jestem szczuplejsza to jaki problem? Albo zamiast mnie zmotywować do pisania, mówią że to głupie nakładać sobie samemu obowiązki, bo mało ich nakłada samo życie? Ludzie w większości wolą żyć wygodnie, żyć przeżywając przygody z kumplami przy piwku, na dyskotece, nie dbając o swoje zdrowie, ani o swój rozwój, bo w pewnym momencie każdy wsiąka w swoją pracę. Niewielu potrafi się dokształcać, albo zachowuje swoje górnolotne młodzieńcze marzenia.

Wiedziałam, że nie dorównam Skypiemu, ale z drugiej strony... czy musimy być tacy sami? On jeździ sobie teraz rowerkiem po górach, stawia na sport i figurę i osiąga swoje cele. Moje cele wiążą się czasem z siedzeniem przy kompie niestety, ale też mogę do nich dążyć. Nie da się uciec rutynie, ale można dalej się rozwijać. Chyba zrozumiałam w końcu o co mu chodzi. Popatrzyłam wstecz i przestraszyłam się, jak od dawna stoję w miejscu. Polubiłam wygodne, niewymagające życie. Skupiłam się na studiach, znajomych, imprezkach, facetach i zakopałam gdzieś potrzebę sukcesu, myśląc zresztą, że ten rok i tak nie będzie lepszy od poprzedniego...

No i wczoraj postanowiłam pójść spontanicznie na casting do mojej agencji. Bałam się, ale cieszyłam jednocześnie, bo oto schudłam 7 kg, mam opalonego już nieco pysia, zawsze to lepiej pokazać się przed kamerą. No ale zanim dostałam jakiekolwiek zadanie gdy opowiadałam o swoim doświadczeniu padło: STOP!

- To Ty już grałaś tutaj od nas w tym serialu? 
- Nooooo tak.
- I nigdzie poza tym? Tak serio nic ci nie dali?
- Nooooo nie.
- To co się nie przypominasz?

Ona się dziwiła, że ja mając za sobą rolę w serialu nie kułam żelaza póki gorące, ja się zdziwiłam, że od teraz wystarczy mi się jedynie "przypominać". Babka powiedziała, że będzie miała mnie na uwadze, że poszuka dla mnie czegoś sensownego, a tymczasem jako zapchajdziurę może mi zaproponować tylko rolę w ukrytej prawdzie na jeden odcinek. Cóż.. potrzebuję kasy jak zawsze, więc wybredna nie jestem. Zgodziłam się. Za tydzień zaczynamy nagrania... 

Najpierw ucieszyłam się, że to jedna z główniejszych ról i aż tyle tekstu, a potem... doczytałam... że jestem ciężarną!!! To po chuj ja chudłam skoro mi brzucha doczepią? :(

Tak czy siak czuję, że pierwszy raz od dawna zrobiłam krok naprzód i... spróbuję tym razem wziąć porządny rozpęd!

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Bez żałoby!

Jestem wzruszona wyrzutem anonimów, niektórych obraźliwych, i szaleńczym wzrostem zainteresowania moim blogiem, gdy tylko padły dwa słowa: "chcę seksu". Ludzi zawsze to przyciąga, ale jakoś nie szczególnie przyjmą do wiadomości istnienie ludzi wyzwolonych.

Ja nawet za taką się nie uważam, ALE

Tak wiem po rozstaniu z A., powinnam posiedzieć najpierw miesiąc zapłakana w łóżku z kubełkiem lodów, chować sie przed światem, przyzwyczajać do samotności, przeglądać stare zdjęcia i wspominać.. Potem ewentualnie zacząć wychodzić, uciec w nauce, mieć dość mężczyzn i przestać im ufać, zachowywać się, jak zraniona sarenka. No a ja śmiałam jeszcze przed zerwaniem zakochać się w innym, i ba! mimo że jest szansa na bycie razem po naszym krótkim romansie, rzuciłam sie w wir poszukiwań kolejnego. A powinnam zaczekać na Pana nr 2, prawda? Dzielnie mnie uwodził, dzielnie na mnie czekał aż mój związek się rozpadnie, więc co z tego że ma problemy, które nie pozwalają mu odejść od jego dziewczyny? Ja powinnam wiernie czekać, ewentualnie pożegnać się z nim i rozsypać się podwójnie zraniona.

Do tego ten psychol - facet co ma się za mojego Pana... Na szczęście odpuścił, ale powiem Wam coś kobietki... 

Mniej czułabym sie poniżona, jako prywatna suka tego psychola, niż gdybym zaczeła marnować swoje życie i szansy, poprzez płacz za facetem. NIGDY sobie na to nie pozwolę, bo żaden nie jest wart moich łez, skoro nie o mnie walczyć. Latami sama walczyłam o mój związek, który nie miał sensu, chowałam dumę w kieszeń, pokornie chyliłam głowę, bo zależało mi na nim bardziej, niż na uzyskaniu czegoś. Nigdy więcej. Nie warto kochać za dwoje, a miłość zobowiązuje do czegoś. Nawet jak A., twierdził że jestem dla niego najważniejsza, że mnie kocha, pojęcia nie miał co to znaczy, bo jedynie jak potrafił mnie kochać - to wygodnie. Nie kiwnąwszy palcem. 

Zaczęłam poszukiwania szybko, bo wiedziałam też, że zanim znajdę kogoś wartego mej uwagi, minie kupa czasu, dni, tygodni, może nawet miesięcy... I faktycznie poznawszy tabun facetów tylko jeden zwrócił moją uwagę i to po paru tygodniach znajomości. W dodatku pojęcia nie mam czy do czegokolwiek dojdzie i nie będę tutaj się rozwodzić nad moja fascynacją do niego, dopóki do czegoś realnie nie dojdzie. Niestety ci poznawani, jakby każdy z osobna liczył, że coś między nami będzie. Nie wiem skąd się urwali chłopcy, którzy dostając jasny komunikat "nie chcę związku", mówią jedynie :czas pokaże: i nakurwiają wiadomościami 50 razy dziennie, licząc że ich natarczywość im w czymś pomoże. Chyba żyjemy w innych epokach. Dla mnie jedno, czy 2 spotkania zapoznawcze nie są zobowiązujące. Nie umawiam się z nimi na randki do cholery, nie płaca moich rachunków.

Ostatnio jeden na chama próbował mnie całować, jak sie spiliśmy na imprezie. Odpychałam go, mówiłam "nie", a ten co? "mnie to nawet kręci, jak ty się tak opierasz". Czaicie fazę?

 Drodzy Panowie, nie = nie, bez żadnych podtekstów do kurwy nędzy! I nie jesteśmy Wam nic winne. Mamy prawo chcieć się z Wami spotkać i nie chcieć dalszych kontaktów, macie prawo nam się nie spodobać i nie macie prawa nas z tego powodu nękać, czy przekształcać rzeczywistość tłumacząc sobie, że kobieta jedynie zachęca do walki o nią.

Nie wiem co to się porobiło z tym światem... 

Spotkałam jeszcze jeden lepszy numer. Nawet było miło i nastawiłam się na kolejne spotkanie, myśląc że może może... Ale po spotkaniu pisaliśmy troszkę i... napisał mi że jak dziewczyna nie prześpi się z nim na pierwszym spotkaniu, to znaczy, że nie ma chemii, więc nie jest już zainteresowany ^^'. 

Także szukaniem jestem już zmęczona, wystarczy mi parę upierdliwych znajomości. Nawet jak nie wyjdzie nic z Panem Skypim, pasuję, mam dość. Na szczęście na urodziny dostałam wibrator :P to już mi się tak nie spieszy. A o ciekawej imprezie sobotniej opowiem Wam już w innej notce.

wtorek, 3 czerwca 2014

Porozstaniowe komplikacje

Wczoraj miałam 25 urodziny. Imprezę postanowiłam urządzić w najbliższą sobotę i przy układaniu listy gości po raz pierwszy poczułam problematyczność mojego rozstania z A. Nie dość, że głupio było mi dostawać życzenia od A., i jego współlokatora, który w dodatku wiedział, że szykuję imprezę, ale niestosownym by było go zaprosić... to jeszcze między nami zapanowała taka niezręczna cisza... On oczywiście rozumie, ale jemu samemu jest głupio pozostawać w kontakcie ze mną... Ot i klops.

A. z kolei ma urodziny za 2 dni. Planowałam zadzwonić do niego, ale widząc, że jego w moje nie było stać na nic więcej niż "100lat" opublikowane na mojej tablicy na fb, podejrzewam, że byłoby to dla niego za wcześnie słyszeć mój głos. Zresztą na Boga, co ja miałabym mu życzyć? Może wielkiej miłości i założenia rodziny, co? W dodatku każdy znajomy jego, jest znajomym bliższym lub dalszym, moim, czy moich znajomych. Powybierać ludzi, których chcę zaprosić, tak by nikt nie czuł się odrzucony i źle w towarzystwie to istna katorga! Co śmieszniejsze Pan nr 2 zadeklarował się być bez swojej dziewczyny, więc musiałam zrezygnować z kolei z naszych znajomych, którzy znają A., bo pewnikiem donieśliby do niego, że coś ze sobą kręcimy, a to byłby dla niego kolejny cios. Kto jak kto, ale Pana nr 2, A. nienawidzi z całego serca. Z pewnością też wytłumaczyłby sobie, że nasze rozstanie absolutnie nie było spowodowane jego zachowaniem, ale moimi romansami i choć pewnie łatwiej byłoby mu mnie znienawidzić i posłać do diabla, to fajnie by było, aby ułożył sobie w końcu życie i wyciągnął jakieś wnioski, skoro jego trzeci związek rozpada się po 3-4 latach bycia razem, nawet jak trochę mu to zajmie. Poprzedniczki wściekłe na niego, pod koniec związku wywinęły mu takie numery, że mógł je rzeczywiście o wszystko obwinić i rzeczywiście od początku naszego zachowywał się... ujmę to tak "po swojemu", dodatkowo wykorzystując mój brak doświadczenia. Dopiero z czasem to zauważyłam, że on na błędach się nie uczy. Bo i po co? One były złe. No ale mniejsza. Nie chcę, ani aby A. zadręczał się domysłami, ani żeby Pan nr 2 miał jakieś problemy z tego tytułu. Więc z listy gości wypadli ci, co mogliby je stworzyć. 

Potem z kolei o imprezę zaczęli dopytywać się wszyscy ci, którzy chcieliby dostać ode mnie szansę... Żartobliwie myślałam nawet, by zaprosić wszystkich tych facetów, i kto mi przyniesie najfajniejszy prezent ten szansę dostanie :P, no ale to byłoby samobójstwo. Już widzę miny wszystkich tych adoratorów, jak Pan nr 2 próbuje zgarniać nagrodę główną na ich oczach. Więc nie. Zaprosić jednego z nich, który wie, że na nic szczególnego liczyć nie może = dać mu nadzieję. 

Stwierdzam nieśmiało, że życie zajętej kobiety jest znacznie prostsze. Argument "mam chłopaka", jest zdecydowanie silniejszy od "nie mam ochoty" i zdecydowanie mocniej odstrasza upierdliwców.

Dodajmy do tego sesję i w dodatku muszę uważać, by nikt mnie nie porwał, bo mój Pan nie do końca skumał, że wcale nie chciałam, by był moim Panem i wyszło to tak niechcący.... Mam istny mętlik w głowie. Nawet, jak owego Pana blokłam na skypie, i skłamałam że wyjeżdżam za granicę dorobić parę groszy, więc nie może pisać smsów, bo będą droższe... to...:

Oczywiście padają i "milsze" groźby, więc zobaczymy, co czas pokaże, czy to tylko puste słowa, czy mam się czego bać. A znając moje szczęście i tak zacznie do mnie wydzwaniać, akurat kiedy w końcu umówię się z moim potencjalnym kochankiem, z którym jestem już coraz bliżej. To straszne, ale nie miałam pojęcia, że można na kogoś nakręcić się aż tak przez internet! Myślę, że nasza fantazja o seksie z nieznajomym na pierwszym spotkaniu już średnio jest aktualna, bo on dla mnie w ogóle obcy nie jest. Może na potrzeby bloga, ale żeby nie mylił się Wam z Panem, autorem powyższych komunikatów, nazwę go Panem Skypem? na początku pisałam o nim Pan Dominant, ale po moim niefortunnym zaciąganiu informacji o świecie bdsm, zdecydowanie chcę rozdzielić sfery dominacji, od pewnych siebie i stanowczych, normalnych facetów. Pan Skypi, jest zdecydowanym młodym mężczyzną, który nie potrzebuje żadnej dodatkowej otoczki, a ja tylko wyglądam naszego spotkania, które ma się odbyć po 7 czerwca. Już bliżej, jak dalej, choć... sama nie wiem czy to naprawdę normalne czuć takie pożądanie do kogoś, kogo się nigdy jeszcze nie widziało na oczy, poza skypem, rzecz jasna? Czuć chemię przez monitor? Zdarzyło się to Wam kiedyś?