sobota, 29 września 2012

Dylematy

Mój dylemat z bankiem musiał się oczywiście pogłębić. Kiedy zdecydowałam się już na opcję nr 3, okazało się, że w Alior Sync mogę do konta założyć "skarbonkę" znacznie lepiej opłacalną, niż lokata nocna i cały plan szlag trafił, także jeszcze nie zdecydowałam, co pewnie nikogo nie zaskakuje.

Och, czemu nie mogę mieć takich dylematów, jak ciotka? O wiele lepiej, bym sobie z nimi radziła, u niej z kolei nawet w tej sytuacji, jaką przytoczę za chwilę, widać burzę hormonów.

Otóż znalazła ona w ozdobnym, mikołajkowym bucie kilkaset złotych... Najpierw wpadła w dziką radość, i ucałowała wszystkie banknoty z osobna, potem oskarżyła mojego A., że jej je podrzucił (nie przyjął kasy za remont), zdążyła się na niego obrazić, po czym wystartowała do mnie, że mam go jak najszybciej przycisnąć. Kiedy wytłumaczyłam jej, że to raczej nie on, już widziała siebie w nowym płaszczyku, po czym prawie zadzwoniła z awanturą do A., bo to jednak on, ale zamiast do niego, wykręciła nr. do przyjaciółki. Ta przypomniała mojej kochanej cioci, że ona sama chowała kasę przed jednym z naszych gości. Nie rozmawiała z nią długo, bo od razu zaplanowała dzisiejsze zakupy i znalazła nagle tyyyyyyyle potrzeb. Zaraz się jednak wycofała, no bo przecież szkoda -__-'. 


Jako, że mam większe problemy, niż czyjś nadmiar kasy, zaproponowałam, aby (skoro nie ma co z tym zrobić) wpłaciła mi po połowie na każde z kont :D! To za skutkowało momentalnie, bo miałam ją z głowy. Mogłam dumać nad dalszym szukaniem pracy, bo ciągle mi mało, tworzeniem programu przygotowującego do matury i wkuwać obsługę skanera do niedzielnej inwentaryzacji, podczas której prawdopodobnie obejmę w końcu wszystkie obowiązki kierownika sektora. W przerwach zaś, czytałam arcy nudną książkę, widniejącą po prawej.

Kiedy wampir właśnie pożerał dziewczynkę, podeszła do mnie skruszona ciotka. Może jestem dziwna, ale prawie dostałam szału, jak na koniec dnia, z błagalnym spojrzeniem poprosiła, abym jednak podpytała A., czy to czasem nie on... 

Na szczęście nie musiałam jej mówić, co myślę. Obraziłam kogoś na fejsie, kto pojechał po moim wyglądzie, bo już nie odpowiadał temu, który wcześniej chciał "wyruchać". Właściwie to nawet miło z jego strony, że umożliwił mi wywalenie mojej frustracji. Oby więcej takich "pomocników", a objawy borderlina zupełnie przestaną mnie męczyć ^^.

Z gorącymi pozdrowieniami na ten weekend - Wasza Mono :)

czwartek, 27 września 2012

Bank - i co tu zrobić?

Mono postanowiła w końcu zmienić bank na swój upatrzony Alior. Kiedy kolejna osoba oddzwoniła i zaproponowała jej spotkanie, w sprawie pracy, wiedziała, że ma już niewiele czasu, na uporządkowanie tych spraw.

Była to idealna oferta dla mnie. Dużo podróżuję, więc darmowe bankomaty na świecie, przelewy, te zagraniczne też, ubezpieczenie w podróży, no wszystko to było ideałem dla mnie, bo już sporo się namęczyłam nosząc często gęsto gotówkę przy sobie, czy to w forintach, czy to w hrywnach i kiedy czasem ceny za granicą mnie przerosły i musiałam się przegłodzić, bo z mojego banku przecież nie wyciągnę kasy w miejscu, w którym jestem....


Lokata nocna też jest ciekawym rozwiązaniem. Konto w nocy zmienia się w 4% lokatę i połowa środków z konta zarabia. Płacę za konto 4 zł miesięcznie (opłata za kartę), więc chciałam przynajmniej z tego pokryć te koszty. A jakbym zarabiała więcej, to tylko punkt dla mnie. Całą reszta była darmowa, czego chcieć więcej?

W domu Mono odkryła jednak okrutną prawdę.... Próbując zalogować się do bankowości internetowej weszła na Alior Sync, podjarała się nowoczesnymi rozwiązaniami, bankiem on line, skarbonką, aplikacją na komórkę, przelewami na fb, czy mailem, możliwością wszystkiego kontrolowania zdalnie, płacenie za przelew poprzez zdjęcie rachunku, aplikacjami do kontrolowania wydatków... Już pokochała ten bank! Przecież wiecie jak mi się oczy świecą do nowych technologii ;), a Samsung Galaxys S III jest tego przykładem.


Nie wiedząc jednak jak się tam zalogować, połączyła się z bankierem i pogadała z nim trochę na chacie...  i dowiedziała się, że to bank, choć Aliorowi podlegający, to osobny i funkcjonujący wirtualnie. Tutaj nie było już żadnych opłat, ani za konto, ani za kartę, więc założyłam drugie. Darmową była także nalepka pay pass, co w Aliorze kosztuje 15 zł. Od razu zamówiłam więc w Sync.

Na czym polega problem? Ano nie potrzebuję dwóch kont. W Sync niestety wszystkie bankomaty poza granicami państwa są już płatne, jakbym zamawiała coś zza granicy, też trzeba płacić prowizję, ale korzystanie z niego tutaj wydaje się prostsze, a poprzez nalepkę i aplikację mobilną, wszystko wydaje mi się tak wygodne, że niemal od ręki chciałam się tu przenieść, ale co? Mam zakładać nowe konto tuż przed wyjazdem na podróże, i je po powrocie kasować? Po namyśle stwierdziłam, że zostawię oba, tylko... ni cholery nie mam pojęcia, jak podzielić swoją kasę... Z jednej strony w Aliorze dzięki lokacie nocnej, opłaca mi się tam gromadzić jak największe kwoty, z drugiej strony, Sync byłby dla mnie wygodniejszy na co dzień...

Mam kilka opcji:
1) Alior zostawić tylko na podróże i z Sync przelewać kwotę wystarczającą tylko na opłaty.
2) Alior uczynić bankiem głównym i to co mi zostanie przelewać na Sync na jakieś zakupy, czy drobne wydatki.
3) Alior zrobić kontem oszczędnościowym i co mi zostanie przelewać tam i próbować nazbierać, jak największą kwotę właśnie na lokatę nocną i podróże.


Heh, nie mam innych pomysłów.
Mam ok. tygodnia na podjęcie decyzji, potem muszę powiadomić już pracodawcę i ZUS o zmianie rachunku i zdecydować, gdzie chcę dostawać rentę i wynagrodzenie. Pomóżcie wybrać i ew. dorzućcie jakieś swoje pomysły ;)

poniedziałek, 24 września 2012

Ciotka...

Udało mi się w końcu zwlec z łóżka i poogarniać dom, łącznie z życiem. Kupiłam nawet kurtkę nową, bo stara miała rozmiar XS i kiedy oczywiste było, że podczas anoreksji nie był to dla mnie duży problem, teraz naprawdę zaczynałam się męczyć. W letniej kurtce było mi za zimno, a na 10-14 stopni zimowa to ciut za ciepła. Zresztą przyzwyczaiłabym się do niej i co zrobiłabym w mrozy? Oczywiście dopinać się dopinałam ledwo, ale ponieważ była tak strasznie ciasna, ograniczało to też swobodne ruchy krwi, co także powodowało, że marzłam. Tak, każde obcisłe spodnie, bluzki, wszystko jest nieodpowiednie, gdy jest zimno. Kiedyś mnie tego nauczono i rzeczywiście potwierdzam, że tak się dzieje.Zimniej mi w obcisłym sweterku, a cieplej w luźnej, zwykłej bluzeczce.

Oczywiście  ze względu na angielski mam spore problemy finansowe, więc strasznie szczypałam się na nowy zakup, szczególnie, że musiała dojść do niego torebka i buty, gdyż nie wiem o co kaman, ale wszędzie tylko brązowe płaszcze, a nie miałam kompletnie nic w tym kolorze ^^'. Prawdopodobnie dlatego, że były to moje ostatnie zakupy zaszalałam i cieszyłam się, kiedy na inwentaryzacji wczoraj przetrzymali nas prawie 10 godzin. Z butów czuję się już rozgrzeszona:). Za tydzień może oczyszczę się z torebki ;P.

Jak Wam się podobają te botki?


Wiem, jednak,że nie uda mi się przeżyć jeśli nie znajdę drugiej pracy. A. proponował mi pomoc przy angielskim, ale nie chcę od niego brać określonej kwoty co miesiąc, jak jakieś kieszonkowe, czy opłata za usługi seksualne, brrr.

Wczoraj do domu wróciła też ciocia, ale zaraz po przebudzeniu zamiast się przywitać, zaczęła na mnie krzyczeć.Starałam się ją zrozumieć, w końcu dopiero co wyrwała się ze snu, ale zrobiło mi się strasznie przykro. Chciałam do niej napisać list, aby wytłumaczyć, co czuję, że nie wystarcza mi już jej przepraszam, ani tłumaczenie się, że próbuje nad sobą pracować, mimo że jest nerwowa. Co mi z jej przepraszam, jak po każdej awanturze ja potrzebuję kilku dni, aby wrócić do równowagi. Awantury z kolei są codziennie. Dziś już był telefon, że w domu nic do jedzenia nie ma. Śmieszne, bo jakimś cudem, jak wróciłam o północy zjadłam lekki obiad, dziś śniadanie i jeszcze na dziś mam też spaghetti. To jest nic? Bo bułka w zamrażarce to taki problem? Oczywiście niewyniesionych śmieci też się czepnęła, ale sama wychodząc nie wzięła. Taka tam hipokryzja.

Postanowiłam, więc napisać do niej list. Nie może tak na mnie sobie krzyczeć i myśleć, że po mnie to spłynie, jak przeprosi. Jednak, jak zaczęłam pisać, zrozumiałam ile jest we mnie do mnie żalu, ile przykrych słów już usłyszałam i że częściowo przyczyniła się do rozwoju moich zaburzeń. Zawsze była nerwowa, chociaż dopiero od niedawna wrzeszczy na wszystkich wokół. Wcześniej przeżywała także mocno każdą pierdołę, ale zamiast krzyczeć ryczała. Płakała jak dziecko, cokolwiek, by się nie zadziało. To ja musiałąm być ta silna, mnie ni wolno było się rozkleić, dbałam o nas obie, broniłam jej, jak babci odbiło, wzywałam do domu policję, zawalczyłam w sądzie o nasz lepszy byt. Co nie zmienia faktu, że czułam się wtedy najbardziej samotna na całym świecie. Miałam tylko 15 lat i musiałam ją pocieszać, a mnie? Mnie nawet nikt nie przytulił, nie powiedział, że dobrze robię, nie ukoił tęsknoty po psie, którego musiałam oddać. A kiedy zmarła babcia oberwałam w twarz jej uczuciami. Nie było ważne jak ja to przeżywam, ona musiała się wyżalić. Więc oberwałam oskarżeniami, że nic nie czuję, że jestem jakąś wiedźmą, że pewnie cieszę się z jej śmierci i czekała mnie też identyfikacja zwłok, bo ciocia nie była w stanie.


Ocknęła się. Zauważyła, że czuję jak próbowałam się zabić. Była zdziwiona na początku. Wieloletnia anoreksja, no jak to możliwe? No grymasiła trochę, ale żeby tak długo, żeby od razu chora? Nic nie zauważyłam! Lecz długo to nie trwało, zachorowała jej przyjaciółka i znowu, ona wpadła w panikę, choć to nie było nic groźnego, ja musiałam znosić jej nastrój, i znowu wyszło, że nic nie czuję, a przecież znam jej kochaną K. od małego. 

Kurczę jest mi tak bliską osobą, a czasami nie mogę wręcz na nią patrzeć. Mam jej tyle za złe, że chyba już nie o wybaczenie chodzi. Nie mogę jej wybaczyć tego, że nigdy nie odgrywała roli, jaką na siebie wzięła, stając się moim opiekunem prawnym. Nie nadawała się do tego, nie była gotowa, wiem to, ale nie chcę przez resztę życia obrywać przez jej humorki. Nawet jak w górach była potrafiła krzyczeć na mnie przez telefon. To nie jest normalne.

Listu jej jednak nie dam. Za dużo chciałabym jej powiedzieć, a ona... nie umie tego przyjąć. Jak mówię, że czuję się tak i tak, w związku z tym i tym, co zrobiła, ona robi z siebie ofiarę, zaczyna płakać, krzyczeć, i twierdzi jaka to jest niezrozumiała. Lecz na pewno, po ponownym jej wybuchu zaproponuję jej leczenie. Nie może tak być, że ona się stara panować nad sobą od lat i czuje się usprawiedliwiona przez to, mimo że jej nie wychodzi... Koniec z tolerancją, dla mnie to już trochę za dużo... Nie musi już się mną opiekować, ani mnie wspierać, ale niech chociaż nie dokłada...

A aktualnie cieszę się, że wreszcie swój czas mogę poświecić na to co kocham :). Postanowiłam też założyć bloga stricte psychologicznego. Nie będę pisać tam często, ale mam sporo artykułów i sporo rzeczy, które chcę poznać, a nie chce mi się zajrzeć do książek bez wizji egzaminów ;/. Wiem, że trochę ich już mam, ale w sumie 2 bazują głównie na zdjęciach, zresztą nie podróżuję, ani nie tworzę, aż tak często, a ten blog cóż... przemienił się bardziej w prywatny. Poruszam tu zaledwie drobnostki związane z nauką, bo byłoby to już skierowane bardziej do konkretnych czytelników i podejrzewam, że moje żale by do tego już nie pasowały ;P. Mam jednak nadzieję, że i na tym nowym  znajdziecie jakiś temat dla siebie. Tymczasem zapraszam na obejrzenie skalnego miasta. Zapisałam blog podróżniczy do konkursu fotograficznego. Dajcie znać, jak myślicie czy mam tam szanse ;).


piątek, 21 września 2012

Borderek

Osobowość borderline charakteryzują: wahania nastroju, napady intensywnego gniewu, niestabilny obraz siebie, niestabilne i naznaczone silnymi emocjami związki interpersonalne, silny lęk przed odrzuceniem i gorączkowe wysiłki mające na celu uniknięcie odrzucenia, działania autoagresywne oraz chroniczne uczucie pustki (braku sensu w życiu).
Pamiętam to jak dziś, gdy nie mogłam unieść nawet swojej powieki. Leżałam na tapczanie bez życia. Zastanawiałam się, czy tak właśnie wygląda śmierć, czy nie poruszę się już nigdy i tylko myśli krążyć będą wokół płaczących nade mną bliskich?


Paraliż ustąpił, jednak po kwadransie i sprawił, że natychmiast zachciałam się leczyć, lecz żaden lekarz mnie nie przyjął. Nie miałam, ani czystej anoreksji, do bulimii było mi jeszcze dalej i cały zestaw innych dziwnych objawów, nie nadających się na żadną grupę dla dziewczyn z zaburzeniami odżywiania. Każdy odsyłał mnie do szpitala, ale... nikomu nie mówiłam o moich problemach, nie chciałam by się dowiedzieli i to jeszcze w taki sposób, były też komplikacje ze studiami, więc zrezygnowałam z leczenia szybciej, niż je zaczęłam.

Pamiętam, że wtedy już zaczynała się rodzić przyjaźń między mną a A., choć długo zajęło mi całkowite otworzenie się przed nim. Byłam sama, a szereg innych problemów sprawił, że sama też postanowiłam zakończyć cierpienia zagłodzonego organizmu. Ile wtedy ważyłam? 34? 35 kg? Nawet już nie pamiętam. Odżywiałam się jedynie sokami. Był to etap, kiedy ni zależało mi już tak bardzo na chudnięciu, bo przestałam mieć z niego jakąkolwiek radość. Wiedziałam tylko, że nie wolno mi jeść.


Jak się domyślacie po próbie samobójczej, odratowano mnie, wylądowałam niestety w szpitalu i stanęłam przed swoim lekarzem czekając na wyrok. Na tuczenie, na pilnowanie mojego BMI, ale nic takiego się nie stało. Ba! Stwierdził, że to nie to powinnam leczyć, tylko zaburzenia osobowości. Wytłumaczył mi, że i moje samookaleczenia i kolejna próba samobójcza, i zaburzenia odżywienia, wszystko jest jednym z elementów osobowości chwiejnej emocjonalnie - borderline.


Nie przejęłam się tym zbytnio. Brzmiało lepiej od anoreksji i wtedy wydawało mi się, że jest to jak najbardziej uleczalne. Terapia pozwoliła mi nauczyć się radzić sobie z impulsami, choć wcześniej nie raz dałam A. do wiwatu, wrzeszcząc na niego, rycząc, szantażując go, czy wyrzucając z domu przez jakąś pierdołę. Wszystko jednak zniknęło. Moi nowi znajomi mówią nawet, że po mnie nie widać, że diagnoza nietrafiona.

Nie widać, ale też nikomu nie mówię, ile to razy już nie chciałam się pociąć (działania autoagresywne), że jak się z kimś pokłócę, od razu zaczynam się głodzić, zostawiając sobie furtkę, że w razie co, jakby to było coś poważnego prowadzącego do zakończenia relacji, a nuż uda mi się przy schorowanej mnie, tego kogoś zatrzymać (gorączkowe wysiłki mające na celu uniknięcie odrzucenia). Staram się nawet ukrywać, gdy nagle w trakcie imprezy złapię doła, bo permanentnie przeplatają się u mnie z nadmiernym podnieceniem i chęcią działania (wahania nastroju). Z gniewem nauczyłam już sobie radzić, z uczuciem pustki też. Szukam konkretnych celi i jakoś to idzie.

Lecz dziś przemyślawszy to wszystko, widząc ile jeszcze rzeczy robię impulsywnie, zaczynam się wściekać. Tak, ta diagnoza była wyrokiem. Nie była też moją winą, nie zasłużyłam na to, a mimo to muszę z tym żyć. W mojej głowie ciągle kotłuje się, jakby nie wiadomo, co się działo.
Zgodnie z tym modelem, zaburzenia z pogranicza odzwierciedlają strukturę obronną, którą dziecko tworzy po to, aby radzić sobie z konfliktem powodowanym przez jego agresję.

Objawów nie ma, ale w środku tyka bomba. Coraz więcej we mnie emocji. Wyzwala je głupia muzyczka, film, książka, a nawet przytulenie mojego A.. Chyba przez to, że zaczęły się nagle zbierać we mnie różne smutki, mam złe przeczucia. Czuję, że coś się zbliża. Nie wiem, w jaki sposób je odreagowuję. Impulsywnie mogę zrobić wszystko. Rzucić A., studia, pociąć się, znowu ograniczyć jedzenie, popaść w długi, do których mi już niedaleko, pójść z kimś do łóżka, uciec z domu, a nawet popełnić samobójstwo. Tak po prostu. Śmieszne, niby zwykłe zaburzenie, a już tyle razy otarłam się przez nie o śmierć.

Przez prawie tydzień nie wychodziłam z domu. Złapałam jakąś deprechę, żarłam tylko i leżałam w łóżku. Bez wyraźnego powodu. Bez wyraźnego powodu też wstałam załatwiłam większość odsuwanych przez wiele miesięcy spraw, uporządkowałam mieszkanie, impulsywnie zapisałam się w końcu na kurs angielskiego, na który mnie nie stać i już miałam zrezygnować ALE... magia chwili.


Niestety za moje wybryki płacę jak każdy zdrowy człowiek. Muszę się tłumaczyć, choć często nie mam argumentów na swoje zachowanie, muszę przepraszać... i chyba muszę też przynajmniej mojemu A. przypomnieć, że czasami to nie moja wina, jak się zachowuję, bo skoro z wierzchu wszystko gra, to kto by pamiętał o diagnozie, jaką dostaje się na całe życie?

Zaburzenia zachowania ma masa ludzi, niekoniecznie borderlina, bo są różne tego rodzaje. Większość otoczenia nie zdaje sobie sprawy, jak silnie, takie osoby, muszą pracować nad sobą każdego dnia. Często pozostajemy niezrozumiani, przez osoby najbliższe, przed którymi nie da się tego ukryć. A. niedawno powiedział mi, jak wkurza go moje bezmyślne zachowanie, którego kompletnie nie rozumie. Wiem, że nie powinnam zwalać wszystkiego na zaburzenia zachowania i że jest i tak bardzo cierpliwy, ale zrobiło mi się strasznie przykro.

Chciałabym sama wiedzieć, gdzie to ja zawiniłam, a gdzie kończy się przeciętne natężenie emocji, dla zdrowego człowieka. I chciałabym, aby i on wiedział, i uniewinniał za każdym razem, gdy przekraczam poziomy. Choć chyba powinnam być szczęśliwa? Nie uciekł, dalej mnie szanuje, nie potępia, a ja nie tykam żyletki od lat.... W świetle tego, że niektóre borderki impulsywnie potrafią wjechać w radiowóz, chyba nie jest źle? Tym bardziej, że jako studentka psychologii wiele rzeczy potrafię sobie racjonalnie przetłumaczyć, co często ochrania mnie, przed niebezpieczeństwem.


Choć stanowczo uważam, że powinno się o tym częściej mówić. Bo mało kto w ogóle kojarzy ten problem.  A Wy? Znaliście to zaburzenie? Jak postrzegacie ludzi, takich jak ja?

czwartek, 13 września 2012

Kocurkowo

Wszystko jest już ugadane. Albi, będzie ze mną jakoś przed rozpoczęciem roku akademickiego. Ponieważ jego mama nie żyje, musiał zostać odkarmiony specjalnym mlekiem, butelką i ma też specjalne gadżety, które mają mu zastąpić matczyne ciepło. Mam jednak nadzieję, dać mu jeszcze więcej ciepła i oswoić z Liptusiem. 

Li, jest bardzo przyjaznym zwierzęciem. Nawet myszkę wpuszczał na siebie delikatnie trącając pyszczkiem. Bezlitosny głównie dla owadów, komary smakują mu najbardziej (YEAH). Niestety to KAWAŁ kocura. Waży z 6 kg, i nawet, gdy lekarz tłumaczył nam, że w większości to mięśnie, to po kastracji jakoś dziwnie zwisa mu ten brzuch i wygląda na grubego ;P. Tak czy siak niechcący, próbując się bawić z maleństwem, takie kocisko może mu zrobić krzywdę, więc będę mieć tydzień, aby pokazać mu, jak powinien się obchodzić z Albim.

Li miał już przygody z innymi kotami. Nie raz one go zaczepiały, a potem miauczały, gdy ten się włączał do zabawy, przez co mu się obrywało, ale po części też, dlatego, że to cholernie mądry kot. Rozumie co się do niego mówi i wystarczy krzyknąć "Li przestań", aby odpuścił, więc to zazwyczaj do niego się zwracam. Co prawda w innych okolicznościach jego mądrość mnie wkurza, bo mikrofalówka, lodówka i kuchenka to jedyne miejsca, których nie umie otworzyć. Wszystkie drzwi, szafy, szuflady... wszystko jego. Nie raz otwiera sobie szufladę, wyrzuca z niej wszystkie skarpetki mojej cioci, by na spokojnie potem się w niej ułożyć do snu ^^'. Urocze, prawda?

Pała też miłością do gitary. Tu krótki filmik z jego umiejętności muzycznych:


Potrafi tak godzinami się znęcać nad strunami ^^'.
A tak wygląda moje maleństwo:



A tu maleństwo próbuje polować :)))


Prawda, że cudo?

Z resztą też się już zaczyna układać. Może to głupie, ale jak udało mi się wyregulować perfekcyjnie brwi i zobaczyłam swój nowy wizerunek w lustrze (śmieszne, że wyrwanie kilku kłaków może tak zmienić człowieka), odeszło lenistwo i zachciało mi się zmienić coś jeszcze na lepsze. Dziś odbębniłam solarium, bo skóra wreszcie przestała schodzić. Jeszce ze 2 wizyty i może plamy znikną... Dużej różnicy w kolorycie nie widzę, bo i tak jestem ciemna po Krymie, i nie ukrywam, że ładnie mi w opaleniźnie na tyle, że fajnie by było skoczyć gdzieś do ciepłych krajów w ferie i spróbować ją utrzymać ;P. Bo do solarki jakoś nie jestem przekonana...

Zgłosiłam swojego bloga podróżniczego do konkursu fotograficznego. Wybierają wpis tygodnia, miesiąca. Nagrodą jest właśnie wycieczka zagraniczna i cyfrówka... Zobaczymy ;). Muszę koniecznie szybko uzupełnić wpisy z Krymu ^^.

Strasznie też nakręciłam się na kurs animatorki, albo rezydenta, czy pilota wycieczek. Strasznie kocham podróżować, uczyć się języków i cholernie zazdrościłam naszej krymskiej rezydentce, która codziennie przez 3 miesiące smażyła się na plaży i jeszcze jej za to płacili ^^'. Tylko, że kurs kursem. Aby znaleźć zatrudnienie trzeba być albo studentem odpowiedniej filologii (każdej, byleby nie polskiej ;P), albo mieć certyfikat językowy na konkretnym poziomie. A to już nieco kosztuje. Aczkolwiek czuję, że rodzi się u mnie kolejny cel. Chcę wyjeżdżać? Kocham języki obce? Uczę się ich wielu? TAK!

Trzeba więc się nauczyć ruskiego, czy greckiego, czy włoskiego i sobie siedzieć na ciepłych wyspach całe lato i służyć pomocą podróżnikom. To lepsze od kolonii, choć i jako wychowawco złożyłam CV na ten rok. 

Heh a wystarczyło porzucić filologię polską, aby odżyły marzenia...
A nowy domownik sprawia, że muszę stać się jeszcze bardziej odpowiedzialna i umieć zająć się lepiej swoim otoczeniem, bo dwa sierściuchy, potrafią nieźle nabroić ;)
Jak się podobają Wam moje puchate dzieciaki? :)

wtorek, 11 września 2012

Organizacja

Wakacje się skończyły, a ja nadal w rozsypce...

Porzuciłam filologię polską. Za pierwszym razem myślałam, że kiedy zasypiałam na wykładach to była wina leków, więc wróciłam na uczelnię już zdrowa i co? Zasypiałam dalej i szukałam wymówek byleby nie iść. W dodatku nie miałam czasu na pisanie, ani na naukę języka. Tym razem zrezygnowałam w pełni świadomie. Musiałam się przekonać, że to nie dla mnie.


Podpisałam umowę na kolejne miesiące z ivalis, zapisałam się do ginekologa po tabsy, muszę jeszcze zmienić lekarza rodzinnego i dopytać, co z moim skaleczonym, spuchniętym od tygodni palcem... + badania na wątrobę czy antykoncepcja mi nie szkodzi.

Muszę też ratować swoją skórę. Pozłaziła zostawiając koszmarne plamy. Znacie jakieś sposoby na to? Ja zamierzałam jakoś posmarować te plamy przyspieszaczem i iść na solarium, ale nie wiem czy to starczy, aby wyrównać koloryt...

Postanowiłam też w końcu serio wziąć się za swoją wagę. Wiele cudnych zdjęć popsułam swoim brzuchalem ;(. Za 20 EURO, które mi zostało, kupię sobie karnet na basen. Zobaczymy na co jeszcze będzie mnie stać. Najchętniej wróciłabym do tańca, ale  ciut drogie to jest, a zleceń jakoś nie widać na horyzoncie. Heh... strasznie dużo bym porobiła... Kupiła składane pianino i wróciła do gry, zapisałabym się do szkoły gitarzystów, wróciła do chóru, zrobiła prawo jazdy, ale ciągle przewija się motyw kasy ;/.

Książka potrzebuje już tylko dopieszczenia. Brakuje raptem 2 rozdziałów i zmian kosmetycznych. W październiku muszę zmienić też bank. Alior wygrywa na wszystkich polach, więc chyba mu zaufam. (jakby ktoś jeszcze potrzebował zmienić bank, to podajcie maile, wyślę Wam rekomendację, bo za nie płacą ;P). Jest nowy, nie ma ogromniastego kapitału, le widać, że wiedzą co robią, bo przez te 3 lata istnienia już zgarnęli sporo nagród. O dziwo więcej niż te istniejące od dziesięcioleci...


Mój (PKO BP) zawiódł mnie po całej linii. Raz zapomniałam kodu PIN, poszłam do banku z kartą, nikt nie sprawdził nawet kim jestem, poprosili o adres korespondencyjny (zapisany mieli inny), a oni stwierdzili, że po prostu go wyślą priorytetem. Ekhem, czyli każdy mógł ukraść mi kartę i wysłaliby mu kod PIN? Mała ilość bankomatów bez prowizji też mnie wnerwiała. A tu mam darmowe na całym świecie, w końcu kartę zintegrowaną z PAY PAL, i ubezpieczenie w podróży, czyli coś czego tu nie ma żaden inny bank, a jest standardem za granicą. Zobaczymy, jak to będzie.

Staram się ogarnąć, jak najlepiej, zdecydować na języki. Warto by było powtórzyć niemiecki, ale na wyjeździe zapałałam miłością do ruskiego, no i skoro już umiem cyrylicę... Od października z kolei zaczynam znowu japoński na uniwerku, więc nie wiem czego się chwycić ;/

Mam nadzieję, że uda mi się to wszystko poukładać i... że ud ami się być spełnioną i szczęśliwą, mimo problemów finansowych. Możliwe też, że będę mieć drugiego kotka ;). Na razie jest odkarmiany butelką, bo mama nie żyje, ale potem maleństwem się zaopiekuję!

A jak tam Wam idzie po wakacjach?

piątek, 7 września 2012

I po Krymie...

Tęskniłam za Wami, za blogiem, kompem, telefonem, internetem... Miałam odwyk całkowity i nim pewnie poogarniam wszystko minie jeszcze trochę czasu. Mimo to... tych wakacji nigdy w życiu nie zapomnę! A ponieważ mnie długo nie było to więcej napiszę ;P

Z A. bywało różnie, wiadomo trochę się kłóciliśmy, jak każda para, choć padło z jego strony też kilka sformułowań, które muszę z nim przedyskutować, bo mogą rzutować na naszą przyszłość, ale właściwie nie mam mu za dużo do zarzucenia. Może dlatego, że sama nie byłam do końca fair? Wyjazd na pewno nie był taki, jakiego oczekiwałam: czyli spokojnym odpoczynkiem we dwójkę. To była raczej grupowa balanga, ale z zaskoczeniem muszę stwierdzić, że nie do końca byłam tym rozczarowana, bo mam takie wspomnienia, że hej ;), nie obyło się też bez wielu wpadek i to nie tylko moich! 
No to zacznijmy od początku...

Dzień pierwszy: 27.08
Jedziemy 7 godzin w autokarze, pijemy, integrujemy się, śmiejemy. Ok. 2 w nocy stajemy na granicy ukraińskiej. Wszyscy spięci, bo na wschodzie nie czekają na nas z otwartymi ramionami. Zdarzało się już, że ktoś wracał, albo nie przepuszczali wycieczki, bo ktoś tam się zaśmiał z czapek celników. Jeden z pijanych już kolegów zasnął. Celnik wszedł, świecił nam po oczach i kiedy w ten sposób obudził naszego kolegę, prosząc o paszport, chłopak rzucił celnikowi czułe: "wypierdalaj". Wstrzymaliśmy oddech.
- Coś Ty do mnie powiedział????? Zapewniam Cię, że możesz zostać tu na granicy i nie jechać dalej!
- No oczywiście, że mogę! - pyskował chłopak.
- No i chyba zostaniesz.
- No to kurwa zostanę!
Ponieważ był to polak, przeprosiliśmy za kolegę, poprosiliśmy, aby dał nam chwilkę i przeszukaliśmy go w poszukiwaniu paszportu, bo ten kompletnie nie wiedział, gdzie go posiał. Na granicy przetrzymali nas kilka godzin, ale w końcu dojechaliśmy do Lwowa, gdzie czekała nas przesiadka na pociąg i uprzednie zwiedzanie miasta. Pogoda była masakryczna. Może w końcu nauczę się brać coś od deszczu.


We Lwowie nie obyło się bez problemów. Otóż... biletów na komunikację nie można zbytnio tam kupić w kioskach. Zazwyczaj daje się kasę do przodu i tłum kupuje u motorniczego, po czym zwraca bilet, wraz z resztą. W pewnym momencie, jednak w tramwaju zrobiło się zamieszanie. Obcy też nas prosili o kupno biletów, kasa gdzieś nam spadała, z biletów zostały same ulgowe, a w pewnym momencie niektórzy mieli po 3-4 bilety, inni żadnego. Jednym kupowano za dużo, innym za mało. Oczywiście wsiadł i konduktor, który jakimś cudem się przepchał przez naszą grupę. W jednym wagonie babka była całkiem spoko, zaśpiewała nawet nasz polski hymn, w drugim kilka osób zostało zatrzymanych i nie mogły wysiąść. Przewodniczka zaczęła się kłócić, ale na Ukrainie ponoć każdy oczekuje łapówek, więc jak może się czegoś ciepnąć, to się czepnie. Kierowca się w końcu wkurzył, zamknął drzwi i pojechał z częścią naszych, gdzieś tam. Dziewczyny zapłaciły dolarami niby-mandaty i jakimś cudem zdążyły jednak na pociąg.

Dzień drugi: 28.08
Podróż pociągiem trwała ponad dobę. Wybrałam kuszetkę na górze, dumnie, że jest akurat po tej stronie, że w razie hamowania lecę na ścianę. Miałam już dość przygód w końcu, nie? Oczywiście, jak tylko położyłam się spać przełożyli lokomotywę z drugiej strony. Uroczo. O dziwo jednak nie spadłam, i chyba dlatego poczułam się zbyt pewnie w Sewastopolu. Co rusz ktoś odchodził do kibla, więc uzyskawszy zgodę przewodniczki, gdy zakręciło mnie w żołądku sama do ubikacji pobiegłam. Była jednak zbyt długa kolejka, wróciłam się, wiec dopytać ile mamy czasu na autokar, ale... nikogo już tam nie było... PANIKA. Nie znałam nawet docelowego adresu. Szukać? Stać i czekać? Przeszłam się w stronę parkingu mając nadzieję, że tam dopiero zaczęli przechodzić. Nic. Kręciłam się ładnych kilka minut, między autokarami, aż widzę, że z któregoś wybiega A. Śmieszne, to była sekunda. Mogłam się wtedy odwrócić plecami i pojechaliby beze mnie. W środku okazało się, że przewodniczka nas zostawiła i przejęła nas rezydentka. Temu o moim kiblu zapomnieli. Wściekła na A. że latał gdzieś po peronach zamiast ruszyć głową i poczekać w miejscu zbiórki, i że ponoć zapomniał, gdzie idę (był podpity), sama wieczorem, na plażowej integracji się schlałam, a gdy ten padł, ja flirtowałam z nowo poznanym kolegą. YEAH, brawa dla tej pani!

Dzień trzeci: 29.08
Ponieważ sama narozrabiałam, złość na A. nieco mi przeszła. Po pijaku zresztą mu wyrzuciłam, że skoro pił przez całą podróż, to nie daruję mu, jak w ten sposób zepsuje mi drugie wakacje. I rzeczywiście się ogarnął!
Żeby nie płacić za oprowadzanie po Eupatorii, zebraliśmy się mniejszą grupką i śledziliśmy wynajętego przez resztę przewodnika ^^'. W każdym miejscu, każdy kto miał przewodnik czytał z niego odpowiedni ustęp, a my wygłupialiśmy się... Może niekoniecznie powinniśmy wieszać się na słupach w karaimskim domu modlitwy, ale jakoś nie dało się na poważnie. Pierwszy raz też weszłam do meczetu. Trochę nie wiem po, co je budują, bo w środku same dywany, ale dla tego stroju było warto, prawda?


Dzień czwarty: 30.08
Wycieczka. Pierwszy fail zaliczyłam już na tarasie widokowym, gdzie gość mi wrzucił sokoła? jastrzębia? na ramię i uprzejmie zachęcił do robienia zdjęć, po czym zażądał 60 hrywien. Wybałuszyłam oczy, ale co mogłam zrobić? Nie ogarniałam tych zwyczajów. Gdybym jeszcze chociaż wciągnęła brzuch do tak drogiego zdjęcia, ale nie... eeeech ;////
Kolejny fail zaliczyłam podczas wolnego czasu w Jałcie. Było go więcej niż zapowiadali, więc nie wzięłam kostiumu. A że chciałam popływać poprosiłam kumpelę, aby mi pomogła. Weszłam do pasa w wodę podnosząc swoją sukienkę, a gdy już nie było widać moich majtek zdjęłam całą sukienkę i oddałam kumpeli na trochę do potrzymania. Stanik miałam ciemny, więc było ok, ale... Kiedy wróciłam, założyłam sukienkę, wychodząc z morza się potknęłam na kamieniu i runęłam do tyłu jak długa mocząc się cała... Po całej konspiracji został jedynie śmiech...

Wieczorem nasza rezydentka nauczyła nas robić shooty, jak nazywała wymyślone przez siebie drinki. Dzięki temu można było pić wódkę bez zapojki i... no to był zły dla mnie pomysł. Co prawda wiedziałam, kiedy mam dość, i świetnie bawiłam się w zabawie odwzorowywania figur względem środka. Wychodziło mniej więcej tak:
 
 
Poznałam też dziewczynę, która jak ja, została wybrana przez los na ofiarę i obie usiadłyśmy do felernego rosyjskiego stołu. Kiedy reszta sprzątała my poznawałyśmy ruskich. Chcieli mi wcisnąć wódkę, ale nie chciałam, poprosiłam o sprite i... od tamtej pory nic nie pamiętam. Oczywiście, normalnie nawet, jako pijana nie usiadłabym z obcymi i nie piła, ale że grupa była obok i A. nie miałam oporów. Ponoć chlałam z nimi wódę z kieliszka bez niczego, jedną za drugą. Ponoć chcieli mnie zgwałcić. Ponoć najpierw facet tej drugiej zabrał swoją dziewczynę i zostałam z nimi sama i ponoć, gdy przyszedł A., wziął mnie już nieprzytomną na ręce i wchodził po schodach, podstawili mu nogę i odnieśliśmy spore obrażenia.

Dzień piąty: 31.08
Obudziłam się z papierem toaletowym w łóżku, murzyńskim kikutem na głowie, z brakiem części rzeczy w pokoju i za to z 12 kieliszkami od wódki... A. spał na podłodze... Po chwili dopiero obczaiłam krwiaka biegnącego od ramienia, prawie do nadgarstka. Ten na plecach zauważyłam dopiero kilka dni później. Nie wiem też, czemu każdy się pytał na plaży, jak moja głowa, czy mam guza. O dziwo nie znalazłam, ani guza, ani kaca, ale też drugą wersję wydarzeń. Rezydentka wyjaśniła mi, że piłam z synem właściciela ośrodka i jego kumplami. Oni zawsze zaczepiają dziewczyny, rzucają hasła typu seks, przytulają się, ale synek na skandal w swoim przyszłym interesie raczej, by nie pozwolił, i zazdrość A. mogła nieco podkoloryzować historię. Jak i on sam niezbyt trzeźwy mógł się na schodach wywalić sam z siebie. Teoretycznie tak, praktycznie niepokoiło mnie, że po raz pierwszy w życiu urwał mi się film i, że urwał się akurat w momencie, gdy dostałam u nich coś do picia... Postanowiłam uwierzyć A., ale z większym dystansem. Aczkolwiek oboje już długi czas nie piliśmy... 

Ponoć, jak mi opowiedział swoją wersję wpadłam w panikę, temu wynieśli wszystkie niebezpieczne rzeczy z pokoju, a A. pilnował mnie śpiąc na podłodze... Zostawiłam mu wskazówki, jak dojechać na plażę, gdzie się zbieramy wszyscy i pojechałam sama.
Dowiedziałam się, że kumpela od bycia ofiarą (nazwijmy ją ofiara2), jak została odtransportowana do pokoju przez faceta, ściągnęła majtki i stwierdziła, że idzie siusiu, po czym weszła do szafy -_-'.

Miło było zmienić klimat znowu na 30 stopni w cieniu i móc się poopalać, ale jeszcze lepsza była przygoda z bananem. Spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa! Ponieważ grupa zapełniła cały, nie było dzieci, ani starszych osób, wzięliśmy wersję HARD.


Wywieźli nas na taką dmuchaną platformę na morzu. Były tam ślizgawki, zjeżdżalnie. Bawiliśmy się, jak dzieci, a w drodze powrotnej wywaliliśmy banany ze 3 razy :). Jak widzicie nie był to pojedynczy, więc nie było łatwo, ale i tak się nam udało.Za drugim razem ja poleciałam pierwsza, a reszta na mnie. Ofiara2 wybiła sobie moją głową plombę ^^'.
Kiedy wróciłam do domu A. dopiero się przebudził. A było to wieczorem....
Nowo poznane słowo: YEBUT

Dzień szósty: 01.08
Prawdopodobnie kolejna wycieczka. Co gorsza to chyba była ta w góry.... Grrrr.... A. musiał mnie podtrzymywać za tyłek, abym weszła, a i tak było ciężko. Takie są efekty siedzenia przed kompem. Aczkolwiek nie żałuję wysiłku, bo skalne miasto, wykute w jaskiniach na samym szczycie było warte obejrzenia.


Zaczęłam mieć problemy żołądkowe, tamtejsze jedzenie, woda, średnio mi służyły.... Śmieli się,że tam nawet tłuszcz polewają tłuszczem, więc to stanowczo nie była moja kuchnia. 

Dzień siódmy: 02.08
Dmuchane koło zniosło mi stanowczo za daleko od brzegu. Płynęłam, płynęłam, a ono i tak odpływało. Kiedy w końcu je złapałam, padałam i nie wiedziałam, jak wrócę z powrotem. Zaczęłam machać nogami, ale coś mnie oparzyło. Byłam dokładnie nad kolonią meduz. PANIKA! Były olbrzymie, niebieskie, czerwone, fioletowe... Wiedziałam, że jak zacznę płynąć poparzą mnie ostro, wiedziałam, że jak nie zacznę płynąć, to raczej już nie wrócę... Prąd był na moją niekorzyść.
Z pomocą przypłynęła kobieta z plaży nudystów. Tubylce jakoś tacy uodpornieni na to świństwo się wydają... Chwyciłam rękę nagiej kobiety i pozwoliłam się chwilkę podprowadzić, a potem wypluwając płuca dobiłam do brzegu.


A. pozazdrościł mi przygody z bananem i wypożyczył z chłopakami rowerek wodny. Problem w  tym, że jak weszli wszyscy chłopcy to rowerek praktycznie zatopili ^^', po 5 min. byli z powrotem.
Nowo poznane słowo: W PIŹDZIET

Dzień ósmy: 03.08
Ofiarę2 zatrzymała milicja za sikanie w parku...
My z Miśkiem dalej stonowani, plażowania cd.

Dzień dziewiąty: 04.08
Na pożegnanie wynajęliśmy pączka. Znacznie mocniejsze wrażenie od banana. Toć mój tyłek latał po falach!


Powrót odbył się bez faili. Tzn... tyle o ile. Wróciłam cała poobijana, palec dalej spuchnięty, trzeba mi iść na prześwietlenie jednak... A wspomnienia chowam na chwilkę do powrotu ciotki, aby jej wszystko (no może o piciu z ruskimi niet) opowiedzieć :)

To miejsce zdobyło już moje serce!
A więcej o zwyczajach na Ukrainie, żarciu, miastach opowiem na swoim blogu podróżniczym: http://tambylec.wordpress.com/

Pozdrawiam cieplutko w tym dziwnym chłodnym klimacie i lecę nasmarować schodzącą skórkę ;)