piątek, 20 kwietnia 2012

Uzależnienie od satysfakcji

 Niektórzy tak bardzo pamiętają o celu, do którego zmierzają - iż zapomnieli o ruszeniu z miejsca. - Władysław Grzeszczyk
Każdy z nas chce być zadowolony z życia - powiedzmy sobie to szczerze. Każdy z nas potrzebuje także sukcesów, związanych z wyznaczonymi sobie przez nas celami. Dlatego przy wyznaczaniu sobie celi, trzeba pamiętać, aby były one realne i podzielone na jakieś krótkotrwałe epizody. Bo kto, by potrafił męczyć się dla nagrody, która nastąpi za x lat? Nikt, a jeśli nawet to nie przy jednostajnym poziomie motywacji. Dlatego szkoły mają semestry, niektóre nawet śródsemestry. Ludzie mobilizują się przed końcem, gdy potencjalna nagroda już jest blisko, ew. na samym początku, gdy dopiero co, sobie coś postanowimy i jesteśmy pewni naszych decyzji. Potem życie daje w kość, czasem się nie chce, czasem pojawia się choroba, czasem inne priorytety. Gdy są już zaległości, jeszcze ciężej się do nich zabrać. Zaczynamy myśleć, że nam nie wyjdzie, że już "po ptakach", że i tak nagroda będzie gorsza, niż sobie wyobrażaliśmy, lub że już nam na niej nie zależy. Co wtedy?

Albo się poddajemy i szukamy kolejnego celu, który nas ukierunkuje,  albo próbujemy ratować, co się da.


Niedawno minęła moja 2 rocznica z A.. Ponieważ wypadała wtedy prawosławna Wielkanoc, czyli jego święta, nie uczciliśmy tego osobno, ale ważne, że byliśmy wtedy razem. Nie umiem opisać, jak się czuję, gdy mnie przytula, bo pewnie i tak zabrzmiałoby zbyt banalnie. Mogę jednak z całą stanowczością stwierdzić, że nic mi wtedy nie trzeba. Sukcesy traktuję, jako zwykłe zachcianki i mam wrażenie, że spokojnie mogłabym być kurą domową, gotować mu obiadki i wychowywać nasze dzieci, byleby otoczona jego miłością. No tak, tylko że dzieci, ani domu jeszcze nie ma, a Misiek ma pracę. Przed  EURO baaaaardzo dużo pracy. On nie ma dla mnie czasu, a ja nie mogę znaleźć dla siebie miejsca.

Kiedy się ocknęłam, zauważyłam, że choć po łebkach zaliczyłam wszystko z semestru 1, to mam strasznie duże zaległości. Z lenistwa. Chciałam się wycofać z filologii, miałam z niej czerpać satysfakcję, a tymczasem się męczę. Cząstkowe oceny niczego nie zmieniają, a czekanie do dyplomu wydaje się być zbyt odległe na obu uczelniach. Zaczęłam je zaniedbywać, jak i tego bloga.

Wtedy pojawił się pewien moment. Zimne wiadro wody. Po raz kolejny zasiedziałam się do 4 rano przy pewnej grze online, w którą klikamy z Miśkiem. Z niewyspania nie poszłam kolejny raz na zajęcia, i zaczęłam zastanawiać się, czy nie jestem uzależniona od gry, od komputera. Bo jak to, chcę rzucać studia, by sobie spokojnie marnować czas? 

Wtedy coś zrozumiałam. W tej grze mam swój klan, ludzi, którzy doceniają mój postęp, Miśka, który jest pod wrażeniem mojego kombinowania, jako szefowa mam należny mi szacunek... Brakuje mi tego w realnym życiu. Ciągle nie mogę znaleźć dorywczej pracy, nie mogę wrócić do lekcji, śpiewu, gry na fortepianie, tańca, akrobatyki. Robiłam tak wiele rzeczy, część faktycznie tylko po to, aby nie myśleć o jedzeniu, gdy chorowałam na anoreksję, ale i tak musiałam zrezygnować ze wszystkiego, ze zwykłego braku kasy. Nie mam warsztatów plastycznych, ani występowania na scenie w teatrze. Mój chór już nie istnieje, i żaden taki porządny wysiłek fizyczny nie dostarcza mi endorfin.

Brakuje mi czegoś, co dawałoby mi satysfakcję, co chociaż wypełniłoby mi efektywnie czas, kiedy nie ma przy mnie Miśka. I musi być to coś, na co nie będę czekać pół roku, czy dłużej. Bo skoro gra daje mi to, czego potrzebuję co kilka dni, a codziennie na to szansę, to czuję się mocno zagrożona jej atrakcyjnością. Wiem już, że mogę dostać się do uczelnianego chóru, ale nabór dopiero w październiku, a do tego czasu kończą mi się pomysły. Mam cudowne plany, ale wszystkie długoterminowe, przez co siedzę przed telewizorem, oglądam seriale jak lecą i gram, albo uciekam w świat wyobraźni, bo brakuje mi motywacji, zadowolenia z tego co jest. Żyję z dnia na dzień.

Szukam pomysłu....

środa, 11 kwietnia 2012

Moc wyobraźni

Wyobraźnia bez wiedzy może stworzyć rzeczy piękne. Wiedza bez wyobraźni najwyżej doskonałe. - Albert Einstein
Idąc alejką w śródmieściu mojego miasta, odganiam swojego psa od jakiś śmierdzących kości. Psiak przeskakuje z trawnika na trawnik, bezkarnie próbując uciec. Nie chce mi się go ganiać, więc macham ręką, ze złością wpatrując się w budkę z jedzeniem. Jacyś narkomani proszą o drobne na jedzenie, mijam ich z niechęcią i niedowierzaniem. Wołam Buddy'ego do nogi i wracamy do domu. Dopiero pod bramą orientuję się, że nie znam kodu domofonu i wpadam w panikę. Wtedy ze sklepu wychodzi babcia, ma klucze. Uśmiecha się na nasz widok, podchodzi do nas i... nic.

Wtedy właśnie przypominam sobie, że babcia nie żyje, że Buddy jest w schronisku, że już tu nie mieszkam, że wszystkie trawniki zalano betonem, ćpunów wypędzono i nie ma żadnej budki z jedzeniem. Ludzie oglądają się na mnie, nie rozumiejąc mojego zagubienia, ani czemu płaczę.


Nie, nie widzę tylko rzeczy smutnych. Wyobraźnia jest budulcem moich marzeń, marzenia moich celów i choć nazbyt często się zdarza, że wędruje po przeszłości, widzę też rzeczy, które nie miały miejsca, przeżywam nie swoje historie. W głowie wiruje natchnienie na nie jedną powieść, opowiadanie, czy wiersz. Mam miliony scenariuszy na, "co by było, gdyby". Gdy wpadam na kolejny pomysł, ludzie przewracają oczyma, dopóki nie przeczytają tego, co stworzyłam. Ja sama potrafię zbyt mocno się wczuć i płakać godzinami nad losem głównego bohatera. Przeżywam czyjąś starość, stratę, zapalczywość. Często przez to czuję się niezrozumiana, ale do tej pory byłam przekonana, że tak już musi być, że to taki mój wyjątkowy talent, pozwalający, mimo dorosłości, oderwać się od tego szarego świata i przeżyć rzeczy, nad którymi mało kto się zastanawia.

A jednak czasem mam wrażenie, że żyję w zupełnie innym świecie, że to co ja czuję, jest dla innych nieosiągalne, że nawet nie potrafię tego przekazać i, że często zamiast się z czymś pogodzić, że zniknęło, że czegoś już nie ma, stwarzam to na nowo, i na nowo, nie pozwalając sobie ruszyć z miejsca, dopóki nie zaspokoję tęsknoty. A kiedy coś nie wychodzi, napawam się sukcesem, jednym zmrużeniem oczu, nie musząc nic specjalnie robić. To już prawie uzależniające.

I tak zaczęłam się zastanawiać, czy duża wyobraźnia to właściwie dar, czy przekleństwo? Jak myślicie? Jak u Was z nią jest?

sobota, 7 kwietnia 2012

Wielka moc

Boże, daj mi siłę, abym mógł zrobić wszystko, czego ode mnie żądasz. A potem żądaj ode mnie, czego chcesz. - Augustyn z Hippony

Byłam dzieckiem z dość pobożnej rodziny. Mieszkałam z babcią, liczącą się z tym, co ludzie pomyślą, i ciocią dewotką. Lubiłam śpiewać, więc nie przeszkadzało mi należenie do scholi. Strasznie tremowało mnie wychodzenie naprzeciw wszystkich i wyśpiewywanie słów, w które nie wierzę. Tak psalmy były istną udręką, ale darcie buzi w grupie już, jak najbardziej mi odpowiadało.

Każda Wielkanoc była okresem ciężkiej pracy. Babcia robiła wiosenne porządki, począwszy od posprzątania po swoich petach, a skończywszy na myciu porcelany,z której i tak nigdy nie korzystaliśmy. Zaś ja z ciocią biegałyśmy w te i we w te, do kościoła, sklepów i babci. Tridum paschalne było dla nas czymś ważnym, schola miała obowiązek adorować krzyż, już wcześniej wpisywałyśmy się na godziny tak, aby ktoś z nas zawsze tam czuwał. Ot, zwykła reklama. Potem mycie butelek, nalewanie wody, po poświęceniu sprzedawanie jej, a wieczorem obowiązkowo msza święta.

Nie cierpiałam Wielkiego Piątku, bo zabierano mi telewizję, muzykę i kazano się umartwiać. Jako dziecko tego nie rozumiałam, a kiedy moja wiara się zachwiała kombinowałam, jak mogłam. Chowałam po kieszeniach discmana, i chociaż w drodze do kościoła doznawałam swojej ulgi. W Wielką Sobotę, jak szłyśmy z ciocią ze święconką, kamuflowałam za pazuchą kiełbasę. Tradycja mówi, że po poświęceniu pokarmów można już jeść mięso. Tak je kochałam, że zabierałam ze sobą, nie mogąc się doczekać upragnionego gryza.


Na rezurekcję zawsze czekałam z niecierpliwością. Cała schola szła w wielkiej, uroczystej procesji. Największym wyróżnieniem było dostać poduszkę, czy sztandar do niesienia, reszta szła przy wstęgach odchodzących od tych rzeczy. Rzadko się mi trafiało, ale co roku z nadzieją czekałam na moment wyborów.

Po rezurekcji wszyscy spotykaliśmy się w salce przykościelnej i śpiewaliśmy radosne pieśni. Do dziś to pamiętam, wschodzące słońce, masa szczęśliwych, krzyczących dziewczynek, rodzice stojący z tyłu. Nawet, gdy zwątpiłam, czułam wówczas niewypowiedzianą radość, ulgę. 

Cóż... nie pamiętam ile lat temu byłam w kościele. Scholi dawno już nie ma, a ja już nie jestem dziewczynką. Jedną z chórzystek spotkałam kilka lat temu. W psychiatryku. Jej życie też potoczyło się nie tak, jak powinno, a tamta radość już nie istnieje. Babci też już nie ma. Nie żyje, a ja nie jem już mięsa w ogóle. Ciotka wyjechała w góry, Misiek jest prawosławny i obchodzi Wielkanoc za tydzień. Zostałam sama.


Mimo, że jestem niewierząca, tak strasznie przyzwyczaiłam się do tradycji wspólnych posiłków, przygotowywań, porządków, że czuję taką dziwną pustkę. W tym roku nie obchodzę Wielkanocy, pojadę na święta do rodziców Miśka, ale to też już co innego. Może to dziwne, ale... było mi przykro, że w telewizji zamiast pasji puścili shreka, że w domu sama muszę sobie ugotować obiad, że nie będzie półmiska z szynkami, które powinnam pochłaniać, że babcia nie wybaczy mi znowu jakiś tam kłótni, a ja nie podzielę się z nią chlebem. Słucham sobie muzyki, mam wolną chatę, robię co chcę, rozrzucam wszystkie moje rzeczy, jak mi się podoba. Tego właśnie chciałam! Nikt mnie nie namawia znowu, abym uwierzyła, przeszła się do kościoła, nikt nie obudzi skoro świt, a ja nie opcham się chipsami do granic możliwości.

Więc czemu czuję aż taką pustkę? To święta chrześcijan, nie moje!

Jakże Wielka moc tkwi w tych tradycjach! A jaka magia! i to właśnie jej Wam dziś życzę!