Niektórzy tak bardzo pamiętają o celu, do którego zmierzają - iż zapomnieli o ruszeniu z miejsca. - Władysław Grzeszczyk
Każdy z nas chce być zadowolony z życia - powiedzmy sobie to szczerze. Każdy z nas potrzebuje także sukcesów, związanych z wyznaczonymi sobie przez nas celami. Dlatego przy wyznaczaniu sobie celi, trzeba pamiętać, aby były one realne i podzielone na jakieś krótkotrwałe epizody. Bo kto, by potrafił męczyć się dla nagrody, która nastąpi za x lat? Nikt, a jeśli nawet to nie przy jednostajnym poziomie motywacji. Dlatego szkoły mają semestry, niektóre nawet śródsemestry. Ludzie mobilizują się przed końcem, gdy potencjalna nagroda już jest blisko, ew. na samym początku, gdy dopiero co, sobie coś postanowimy i jesteśmy pewni naszych decyzji. Potem życie daje w kość, czasem się nie chce, czasem pojawia się choroba, czasem inne priorytety. Gdy są już zaległości, jeszcze ciężej się do nich zabrać. Zaczynamy myśleć, że nam nie wyjdzie, że już "po ptakach", że i tak nagroda będzie gorsza, niż sobie wyobrażaliśmy, lub że już nam na niej nie zależy. Co wtedy?
Albo się poddajemy i szukamy kolejnego celu, który nas ukierunkuje, albo próbujemy ratować, co się da.
Niedawno minęła moja 2 rocznica z A.. Ponieważ wypadała wtedy prawosławna Wielkanoc, czyli jego święta, nie uczciliśmy tego osobno, ale ważne, że byliśmy wtedy razem. Nie umiem opisać, jak się czuję, gdy mnie przytula, bo pewnie i tak zabrzmiałoby zbyt banalnie. Mogę jednak z całą stanowczością stwierdzić, że nic mi wtedy nie trzeba. Sukcesy traktuję, jako zwykłe zachcianki i mam wrażenie, że spokojnie mogłabym być kurą domową, gotować mu obiadki i wychowywać nasze dzieci, byleby otoczona jego miłością. No tak, tylko że dzieci, ani domu jeszcze nie ma, a Misiek ma pracę. Przed EURO baaaaardzo dużo pracy. On nie ma dla mnie czasu, a ja nie mogę znaleźć dla siebie miejsca.
Kiedy się ocknęłam, zauważyłam, że choć po łebkach zaliczyłam wszystko z semestru 1, to mam strasznie duże zaległości. Z lenistwa. Chciałam się wycofać z filologii, miałam z niej czerpać satysfakcję, a tymczasem się męczę. Cząstkowe oceny niczego nie zmieniają, a czekanie do dyplomu wydaje się być zbyt odległe na obu uczelniach. Zaczęłam je zaniedbywać, jak i tego bloga.
Wtedy pojawił się pewien moment. Zimne wiadro wody. Po raz kolejny zasiedziałam się do 4 rano przy pewnej grze online, w którą klikamy z Miśkiem. Z niewyspania nie poszłam kolejny raz na zajęcia, i zaczęłam zastanawiać się, czy nie jestem uzależniona od gry, od komputera. Bo jak to, chcę rzucać studia, by sobie spokojnie marnować czas?
Wtedy coś zrozumiałam. W tej grze mam swój klan, ludzi, którzy doceniają mój postęp, Miśka, który jest pod wrażeniem mojego kombinowania, jako szefowa mam należny mi szacunek... Brakuje mi tego w realnym życiu. Ciągle nie mogę znaleźć dorywczej pracy, nie mogę wrócić do lekcji, śpiewu, gry na fortepianie, tańca, akrobatyki. Robiłam tak wiele rzeczy, część faktycznie tylko po to, aby nie myśleć o jedzeniu, gdy chorowałam na anoreksję, ale i tak musiałam zrezygnować ze wszystkiego, ze zwykłego braku kasy. Nie mam warsztatów plastycznych, ani występowania na scenie w teatrze. Mój chór już nie istnieje, i żaden taki porządny wysiłek fizyczny nie dostarcza mi endorfin.
Brakuje mi czegoś, co dawałoby mi satysfakcję, co chociaż wypełniłoby mi efektywnie czas, kiedy nie ma przy mnie Miśka. I musi być to coś, na co nie będę czekać pół roku, czy dłużej. Bo skoro gra daje mi to, czego potrzebuję co kilka dni, a codziennie na to szansę, to czuję się mocno zagrożona jej atrakcyjnością. Wiem już, że mogę dostać się do uczelnianego chóru, ale nabór dopiero w październiku, a do tego czasu kończą mi się pomysły. Mam cudowne plany, ale wszystkie długoterminowe, przez co siedzę przed telewizorem, oglądam seriale jak lecą i gram, albo uciekam w świat wyobraźni, bo brakuje mi motywacji, zadowolenia z tego co jest. Żyję z dnia na dzień.
Szukam pomysłu....