piątek, 24 sierpnia 2012

Ofiara losu

Tu już nie może być mowy o niezdarności, czy zbiegu okoliczności, muszę przyznać przed światem, że los sobie po prostu mnie upodobał na ofiarę. Ledwie podleczyłam nogę, a już prawie odrąbałam sobie palec. Ciotka przywiozła jakieś super ostre noże z Niemiec, a ja chciałam wypróbować ten ząbkowany na świeżym pieczywie.  Ot, ześlizgnął mi się i nawet nie wiem kiedy zatrzymał się na mojej kości, bo skórę przeciął z łatwością. 

Skaleczenie dalej krwawi, mimo że minęła już prawie doba, skóra trochę się rozchodziła, ale dzięki prowizorycznemu temblakowi nieco rana się zasklepiła, ale o dziwo nie mogę w pełni swobodnie ruszać ręką. Każdy gwałtowniejszy ruch ramieniem, czy jakikolwiek ruch dłonią, daje mi wrażenie, jakby coś mnie w tym palcu rwało i ciągnęło. Mam też wrażenie, że na czubku palca mam zmniejszone czucie, jakbym była odrętwiała... Nie wiem, może uszkodziłam jakieś nerwy, ale... JEBIE MNIE TO, bo jadę na wakacje!


Jak wybrałam się dzisiaj do kantoru, już niemal oczekiwałam, że mnie ktoś napadnie. Ba! wręcz tego chciałam, bo jakby jeszcze mi się złodziej napatoczył, mogłabym się na nim w pełni wyżyć i obawiam się, że długo by żałował, iż mnie zaczepił. Bo mojego nerwa się nie bagatelizuje z całym szacunkiem dla losu. Bo choćbym połamana była to do cholery pojadę! Wbrew przeznaczeniu!

Od dziś do wakacji nie wychodzę z domu, unikam wszystkiego, co ostre i spróbuję dożyć wyjazdu (niedziela wieczorem). Wszystko już mam, faceta się dobierze na miejscu, i jego aparat, więc skupiam się na przeżyciu. Jak nie podłapię żadnej epidemii, ani się nie połamię ta notka jest moją ostatnią przed wyjazdem, ale nim pozostawię tu ciepłe pozdrowienia, które będą musiały starczyć Wam na 2 tygodnie, chciałabym, abyście przemyśleli coś przed moim wyjazdem. Otóż chodzi o to, CO MNIE DENERWUJE W BLOGOWANIU:

Przede wszystkim fajnie by było, aby po moim powrocie zniknęły, choć z części Waszych blogów KODY Z OBRAZKAMI. Ni cholery nie wiem, czemu ma to służyć, bo bootów na blogach jeszcze nie widziałam, a jak ktoś ma dodać złośliwy komentarz i tak to przecież zrobi, a porządni ludzie się namęczą, bo coraz bardziej to to zatarte i niewyraźne.

Oczywiście wiem, że te ustawienia są automatyczne i pewnie u większości są nie z włąsnej woli, bo i życzliwy mi doniósł, że ja miałam ten koszmar przez długi czas włączony, więc serdeczny apel - sprawdźcie w swoich ustawieniach i w miarę możliwości wyłączcie weryfikację obrazkową :).


Drugą irytującą sprawą i to jeszcze nim wejdę na czyjąś stronę, są BLOGI TYLKO DLA DOROSŁYCH. Chcę Was poodwiedzać, otwieram wszystkie blogi na nowych kartach i dupa. Ponad połowa z nich się nie wczytała przez głupi komunikat, który, spójrzmy prawdzie w oczy... jedynie nieletnich zachęca ^^'.  Sama chętniej wchodziłam na takie blogi, jak byłam niedorostkiem. I niby do przeżycia, jak ma się sprawny net, ale bez zasięgu, czy po skończonym limicie, nie idzie na Wasze blogi wejść... Więc przemyślcie też swoje treści, czy naprawdę tak małolatów niszczą, że musi być to ostrzeżenie i w razie możliwości to odhaczcie... Bo jak dla mnie nieletni mają dużą większy słownik przekleństw i wiedzy na temat igraszek seksualnych, niż my.

Ostatnią rzeczą, która jest raczej przykra, niż denerwująca jest złota zasada KOMENTARZ ZA KOMENTARZ. Jestem bardzo wdzięczna tym, którzy interesują się tym, co piszę nawet jak sami bloga nie mają, choć jest ich bardzo niewielu. Aczkolwiek rozumiem czasem piszę jedynie o sobie, a nie o ogólnych prawdach, więc mało kogo nieznajoma ja obchodzę. Lecz znajduję zapomniane, pełne mądrości blogi, które straszą pustkami, bo nie robią sobie miliona znajomych, za to śmieszne dla mnie jest widzieć ponad 50 komentarzy, pod opisem czyjegoś śniadania tylko dlatego, że gdzieś tam, kogoś bloger pokomentował i nikt nie zastanawia się, że coś jest warte czytania, a coś nie, daje komentarz to lecim i dajemy mu, aby się cieszył i wpadł do nas ponownie. A szkoda. Bo wielu prawdziwych myślicieli i pisarzy odchodzi niedoceniona, gdy o nich się zapomina, albo co gorsza! są stawiani na równi z ludźmi, którzy im do pięt nie dorastają.


To tyle mojego myślenia na dzisiaj, bo znając życie i myślenie może mi zaszkodzić. Powinnam zająć się medytacją (bo to oznacza nic nierobienie) ruchomą, (w razie, jakby sufit znów postanowił spaść na mnie, tym razem bezbronną i grzeczną).

Postanawiam, jednak zaryzykować i skończyć swoją powieść. Jestem w 11 rozdziale, ale rozrosła mi się książka do 15, więc niby stron więcej, a stoją w miejscu ^^.  Dodam też notkę o Amsterdamie na Tambylcu, jakby się ktoś stęsknił za mną i musiał poczytać se coś więcej i może, jak mnie nie wciągnie powieść opublikuję, jedno ze swoich opowiadań. Na mononotegaki.blogspot.com

A! Jeszcze idę Was poodwiedzać, aby mieć pewność, że po powrocie zastanę konkretną liczbę komentarzy ;P., szczególnie że to co piszę, samo może się nie obronić nawet gdyby było dobre. Toć jestem ofiarą losu ;)

środa, 22 sierpnia 2012

Przedwyjazdowe porządki

Siedziałam w autobusie z nową walizką, napakowaną zakupami przed-wyjazdowymi. Była ciężka, więc trzymałam ją z boku nie chcąc taszczyć na schodek, na którym znajdowało się siedzenie. Nawet nie wiem, jak to się potem stało, ale pamiętam strasznie mocne hamowanie i jak wiruje przede mną barierka, schody, druga barierka i podłoga. Próbowałam chwycić się czegoś po drodze, ale to nie wystarczyło. Byłam zbyt zaskoczona, i zbyt wychylona przez walizkę. Runęłam plecami na podłogę. Nie mam pojęcia, jakim cudem, skoro leciałam przodem, ale uderzyłam dość mocno, by przez jakiś czas nie móc złapać oddechu.

Kiedy autobus w końcu stanął, poczułam straszny ból w nodze. Spojrzałam na swoje kolano. Miało takie dziwne wgłębienie, jakby coś próbowało je naciąć, krew jednak się nie polała. Ciocia pomogła mi jakoś wstać. Problem w tym, że stać nie mogłam. Przyleciał do nas kierowca zatroskany. Tłumaczył, że ktoś chcąc wyprzedzić autobus, zajechał nam drogę. Jakiś chłopak z tyłu podszedł do niego i rozkazał mu jechać, bo spieszy się na casting. Ciotka przez ten czas osadziła mnie na siedzeniu, ale nie mogłam nic powiedzieć z bólu. Starałam się nie rozpłakać i przeżyć ten pierwszy, najgorszy ból. Kierowca wdał się w pyskówkę z chłopakiem:
- Ja za to odpowiadam!
- A co mnie to obchodzi, mnie kariera obchodzi! Ma pan jechać, bo pana zaskarżę!
Aż reszta pasażerów się wkurzyła i stwierdziła, że wszyscy wolą poczekać, jak najdłużej, byleby ten gagatek się spóźnił na swój casting. 


Kiedy w końcu odwróciłam się w stronę kierowcy, spytał mnie, czy wezwać pogotowie. Może to głupie, bo nie umiejąc jeszcze stanąć na bolącej nodze - nie wiedząc, czy jest złamana, powiedziałam, że nie, mając przed oczami siebie w gipsie na plaży.

Na szczęście rzeczywiście złamania nie ma, choć przeżyłam chwilę grozy. Kolano mam obrzęknięte, wzdłuż tego dziwnego wgniecenia, czerwoną pręgę i stłuczony tyłek. Aczkolwiek wciąż jestem pod wrażeniem, że hamował cały autobus, ale kto przez niego przeleciał? No tylko ja. Z talentem po prostu trzeba się już urodzić. YEAH.

Poza trudnościami w chodzeniu porządkuję swoje życie, aby o nic się już nie martwić. Zostawiam instrukcje w grze, swojemu klanowi, próbuje skończyć powieść, pospotykać się z kim trzeba, ale... w tym porządkowaniu jakoś nie ma filologii polskiej. Wiem, że po powrocie z Krymu nie zdążę się już przygotować do sesji poprawkowej. Nikomu nie mówię, że zrezygnowałam, ale mam wrażenie, że decyzja podejmie się sama przez wyjazd i moje nieróbstwo.Wiele osób zrezygnowało i wydaje mi się, że też czeka mnie nieco inna ścieżka. Oczywiście się jeszcze zobaczy ;).

Porządkuję też cudze życia. Dziś spotkałam się z babcią M. Biedaczka nie daje już sobie rady, a M. całkiem się załamał i nie może wyjść z cugu. Poprosiła mnie o pomoc. Dziwnie się czuję, gdy 3 razy starsza kobieta ode mnie zgadza się na wszystkie moje zasady i jest wpatrzona we mnie tak, jakbym miała zesłać na nią zbawienie, ale czułam siłę poprzez jej zaufanie. Jednak, kiedy spotkaliśmy się we trójkę, poznałam, jak to rzeczywiście wygląda. Babcia chce się tylko poskarżyć, wyżalić, kompletnie nie słuchała co M. jej naobiecywał, oboje sobie przerywali, chociaż nie jej się nie dało przerwać... Kiedy zaproponowałam im terapię rodzinną, aby mogli nauczyć się ze sobą rozmawiać jego babca wydarła się na mnie strzelając focha, i już w atak, że co by jej syn na to powiedział, że ona nic nie musi, że z nią wszystko w porządku. Tłumaczyłam jej, że chodzi o samo porozumiewanie się z wnukiem, bo ja nie załatwię tego podczas jednego spotkania, a oboje mają do siebie żal. Uznała mnie, jednak za wroga i znowu zaczęli na siebie wrzeszczeć. Miałam ochotę wywiesić transparent:
"Ja dopiero skończyłam 2 rok psychologii, jestem małą, bezbronną, niedoszłą psycholożką bez praktyk z tak zaawansowanym poziomem mediacji! WYPUŚCIE MNIE!"


Byłam jednak cierpliwa, oboje powiedzieli sobie w końcu o co mają pretensje, dogadaliśmy się co do funkcjonowania w przyszłości:
  • M. oddaje kasę babci
  • M. szuka sobie pracy na zlecenia, aby nie było przed terapią problemów z urlopem
  • M. jak idzie pić wysyła mi SMS z adresem, gdzie pije, aby jego babcia nie musiała go szukać
  • M. mówi gdzie idzie i pi razy oko, kiedy wraca
  • Babcia nie dopytuje, nie kontroluje go
  • Babcia nie wypomina mu przeszłości
  • Babcia szanuje, jeśli M. nie ma ochoty rozmawiać
Problem w tym, że... babcia złamała swoje przyrzeczenia jeszcze nim wyszłam i to kilkakrotnie -_-'., ale M. wie, że starszym ludziom potrzeba więcej czasu, aby coś zmienić w swoim zachowaniu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.


Moja przyjaciółka też jest biedaczka przerażona. Wedle moich i Waszych przypuszczeń, coś poszło nie tak. Ojciec jej dziecka niby nie chce się rozstawać, ale ślub odłożyli, aby nie wchodzić w kredyty, a jej facet, jakby się wyłączył... Nie tyle, co ją odpycha, co nic nie robi, nie pomaga, gapi się w przestrzeń, stał się bierny i nieczuły. Nie wiem... może to tylko szok na jej ciążę, i że został "złapany" na stałe po dość niedługim czasie? Moja Kochana powoli oswaja się z byciem samotną matką, ale właściwie nie ma się do kogo zwrócić... Z tego, co zrozumiałam rodzice już jej nie chcą przez ciążę i jeśli nie ułoży się jej z chłopakiem... nie wiem co zrobi.

Jutro jadę po hrywny i piłkę plażową. Mam nadzieję, że jak wrócę nie znajdę przykrych smsów, ani od niej, ani od M., ani od jego babci!

Ponieważ część zdjęć udało mi się odzyskać postanowiłam reaktywować bloga podróżniczego, pod innym adresem: http://tambylec.wordpress.com/. Chcę prowadzić go już na serio i zabezpieczyć na nim, jak najwięcej zdjęć w razie kolejnej awarii sprzętu. Szczerze Wam go polecam, bo staram się podróżować tanio, opisuję najważniejsze ciekawostki kulturalne z innych państw, no i właściwie jest tam więcej zdjęć niż relacji. Nie jestem znawczynią, piszę więc, co mnie zdziwiło, na co się nacięłam, może nawet trochę w dość zabawny sposób ;). Jak kogoś interesują podróże - zapraszam!

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Spóźnione wakacje

Dziwnie się czuję ze świadomością, że za tydzień wyjeżdżam na Krym. Czytam na Waszych blogach, że zimno, że kupujecie sobie jesienne sweterki, a ja co? Zaopatruję się w kostium kąpielowy, walizkę, balsamy do opalania... Jest to dla mnie takie dziwne, nie na miejscu. Misiek też ponoć tego w ogóle nie czuje. Przynajmniej nie jestem sama...


Nie będę ściemniać - boję się trochę tych wakacji. Z moim A. byłam tylko na jednych takich dłuższych i prawie się po nich rozstaliśmy. Oczywiście nie było to tylko naszą wina, że na rejsie panowała tak paskudna atmosfera, bo jego kumpel i moja koleżanka dość dobrze umieli popsuć wszystkim humory, nie mówiąc już o wszechogarniającej nudzie. Przyczyną awantur było jednak jego picie. Ponieważ nie miał co robić, A. postanowił wakacje przeczekać, a po pijaku szło mu to łatwiej, szczególnie, że nie raz go na kolejną flaszkę namawiał kumpel.

Udało nam się z A. pogodzić, wyjaśnić co, dlaczego, po co, ale faktem jest, że on alkohol lubi, i choć sam nie pije dużo, to jak znajdzie towarzysza, albo właśnie się nudzi, potrafi pokazać, na co go stać. Ja rozumiem, na co dzień on prawie nie ma okazji, aby dać w gaz, bo jest kierowcą. A odkąd ma motor to i weekendy czasem woli urządzić sobie wycieczkę, niż wypić piwo. Nie mam mu tego za złe, skoro wakacje to jego jedyna szansa, na takie szaleństwa, ale nie powinien przesadzać i padać pijany zostawiając mnie samą. Chciałabym wieczorem móc go jeszcze gdzieś wyciągnąć na spacer wzdłuż morza..


Rozmawialiśmy już o tym, A. tłumaczył mi setki razy, że rejs był sytuacją wyjątkową, i że się to nie powtórzy. Tylko ja mam czarną wizję, że skoro jedziemy grupą z biura podróży to pozna już kolesi w autokarze, a co za tym idzie kumpli do butelki i co gorsza samotni panowie będę się za nami ciągnąć jak ogon, pić z moim A. do upadłego, a ja będe mogła zapomnieć o romantycznych spacerach, czy dobrym seksie. Nie podoba mi się też, fakt integracyjnego tarasu, do którego każdy ma dostęp ze swojego pokoju w naszym pensjonacie. Już widzę tą popisówę A. ile on to nie potrafi wypić i jaki to on nie fajny. Ech... niestety na nic lepszego nas nie było stać ;/.


Oczywiście moja pesymistyczna wizja, jest mocno na wyrost, ale skoro A. alkohol lubi i jest bardzo towarzyski, sądzę, że ten scenariusz niestety jest prawdopodobny. Sama też zamierzam pić, nie mówię, że nie, ale boję się, że A. skorzysta z tańszej wódki o wiele bardziej niż ja.


Na razie zaciskam zęby i mam nadzieję, że jednak wszystko się ułoży. W końcu uspokajał mnie tyle razy, że powinnam przestać się przejmować. Poza tym chyba trochę nie fair, za jedną jego wpadkę w trakcie ponad dwóch lat bycia razem, karać go brakiem zaufania. Znamy się też znacznie lepiej, niż wtedy na rejsie i mam nadzieję, że czasem, jednak bardziej niż na tarasie zechce spędzić czas ze mną.

Na dniach idę na ostateczne zakupy. Piłka plażowa, karty, japonki, może jakaś tunika... Jak macie pomysły jak można się jeszcze bawić na plaży we dwójkę - doradźcie, bo tam zamierzamy spędzić najwięcej czasu ;). Mam też nadzieję raz zostać na plaży do samej nocy, przeżyć z A. prawdziwie  romantyczne chwile, na które mało, kiedy mamy czas w toku szarego życia. Chcę aby były to najszczęśliwsze wakacje w moim życiu!


Ach, napisałam o obawach i od razu lżej mi się zrobiło szczególnie, jak patrzę na te zdjęcia, pochodzące z miejscowości, do której już za tydzień zawitam, prawda, że pięknie? :))))
I w końcu będę mogła dodać kolejną notkę na bloga podróżniczego ;P, pouczona utratą danych, postanowiłam pisać na nim coraz więcej, i wklejać, jak najwięcej swoich zdjęć, bo np. z Budapesztu nie uchowały mi się żadne inne, tylko te które dodałam do dwóch tamtejszych notek.

Czekam na pomysły zabaw plażowych! Pozdrawiam, i obiecuję napisać jeszcze tuż przed wyjazdem i Was poodwiedzać.

piątek, 17 sierpnia 2012

Dusza zaklęta w telefonie?

Pamiętam, jak dziś, dzień przed wylotem do Anglii. Walizka stała przy moim łóżku, a ja byłam gotowa do nocnego siedzenia, jak zwykle. Słuchałam wtedy muzyki na moim ukochanym telefonie. Nie był jakiś na topie, ale darzyłam go specjalnym uczuciem, bo wiele z nim przeszłam i ani razu mnie nie zawiódł. Ani gdy trafiłam do szpitala jedynie z telefonem na resztkach baterii, ani gdy potrzebowałam wezwać pomoc, czy coś na nim stworzyć. 


Pamiętam, że poszłam z nim wtedy do toalety. Miał funkcje walkmana, więc był idealną mp3, ale w pidżamie nie miałam kieszeni, więc położyłam go na szafce obok. Wstając z ubikacji, szarpnęłam słuchawkami i z przerażeniem patrzyłam, jak mój telefon topi się w dość obrzydliwym miejscu. Poszłam po rękawiczki, wyjęłam telefon, poszłam go umyć - i tak był przecież mokry - i niestety z przerażeniem odkryłam, że to były nasze ostatnie chwile. Burczał jedynie na mnie, kiedy próbowałam go włączyć.

W Anglii, ponieważ zaczęłam dużo zarabiać i wiedziałam, że już muszę mieć nowy telefon bez wartości emocjonalnej, to postawiłam na wartość rynkową. Wtedy zaczęła się właśnie moja smartfonowa obsesja. Ponieważ nie mogłam czekać na nowszy model, kupiłam Nokię N95, bo wtedy co druga osoba miała ją w Anglii i sobie chwalili. Jednak czułam, że to nie to. Telefon wyglądał jak cegła i tyle samo ważył i często się zacinał. Jak mi gdzieś upadł, potrafił przez tydzień świecić napis NOKIA, po czym jakby nigdy nic się po prostu włączyć. Ponieważ byłam już w Polsce, na gwarancji oddać go nie mogłam. Jak i nie mogłam korzystać ze słownika pisząc smsy, bo nie miał polskiego języka, oraz bardzo wolno chodził w trybie muzycznym. Pomijając fakt, że czasem dla jaj kasował mi dane. Jedyne co miał ze smartfona to system, który wieszał się, jak Windows. Na szczęście z mojego życia zniknął dość szybko.


Ponieważ miał też problem z głośnikami, które musiałam wymienić, tylko po to, aby nie zauważyć żadnej różnicy, zaczęłam używać mp4, którą dał mi mój A.. Pamiętam, że szłam na spotkanie z adwokatem, że ktoś do mnie zadzwonił, po czym wsadziłam znowu słuchawki do uszu i dopiero wtedy wsunęłam telefon do bocznej kieszeni swojej torby. Dopiero w kancelarii odkryłam, że telefonu nie ma. Wszystkim powiedziałam, że mi go musieli ukraść, ale... szczerze? Mogłam nieuważnie zamiast do kieszeni, wsadzić telefon obok i nie usłyszeć, jak uderza o chodnik, przez muzykę.

Na szczęście zrozpaczoną mnie pożałowała moja ciocia i mój A., bo postanowili mi kupić nowy telefon. A ponieważ mój ukochany zna się na rzeczy pomógł mi wybrać najlepszy. Oczywiście nie mogłam dostać to, czego dokładnie chciałam, bo było nieco za drogie, ale i tak byłam zadowolona z zakupu. Htc Wildfire i tak dopiero wchodził na rynek, choć chciałam htceka z Windowsem i rysikiem, bo zgodnie z moimi przypuszczeniami sporo czasu zajęło mi nauczenie się pisania po tak małej, pierwszej mojej, dotykowej klawiaturze.


Byłam z niego zadowolona, ale w każdym z telefonów, czegoś mi już brakowało. Nie odzyskałam wszystkich kontaktów, nie potrafiłam się znowu przywiązać i po prostu śledziłam dalej pojawiające się na rynku nowości. Jakbym nadal musiała szukać. Nie obchodził mnie już wygląd, ale dane techniczne, możliwości telefonu, nieważne, czy ze wszystkich skorzystam, czy nie. Dlatego w moich rękach w końcu wylądował Samsung Galaxy S III


A mimo to, jak tylko dowiedziałam się o premierze nowego Nota, od razu pojawiła się myśl, aby sprzedać to coś i kupić sobie nowy. Aż do niedawna. Robiłam porządki i chciałam powywalać wszystko co niepotrzebne. Coś mnie jednak tknęło i chwyciłam swój stary Sony Ericsson i podłączyłam spontanicznie do ładowarki. RUSZYŁ!

Wróciły wszystkie wspomnienia. Sprawdziłam otrzymane smsy x lat temu. Czytałam o tym ile dla kogoś znaczę, że nie pozbędę się go tak łatwo, choć zerwał ze mną kontakt, przy pierwszej okazji. Czytałam o tym, abym na siebie uważała, o moim szaleńczym planie, jakiejś zemsty. Znalazłam kontakty, o których już dawno zapomniałam i... wśród kontaktów znalazłam numer należący do mojej babci. Popłakałam się, jak dziecko. Jak wiele się zmieniło! Pamiętam, jak pokazywałam jej jak się pisze na tym telefonie smsy, a dziś jej choroba i śmierć wydają się takie odległe... 

Może uznacie mnie za idiotkę, ale... zaczęłam dzwonić na jej numer. A kiedy sekretarka powiedziała mi, że połączenie nie może być w tym momencie zrealizowane, ucieszyłam się. Po raz pierwszy ktoś nie powiedział: "nigdy", tylko, że w tym momencie. Uśmiechnęłam się do siebie. Zamknęła klapkę telefonu, a on zgasł ponownie, jakby wiedział, że nie będę go już potrzebować.

Uśmiechnęłam się do Galaxysa. Też już ma swoją historię. Z jego zdobyciem miałam trochę problemów, w których... cóż... to była pierwsza rzecz w jakiej pomogła mi moja niepijąca już matka, a jak sobie przypomnę roześmianego A., rozmawiającego z automatyczną asystentką, dociera do mnie, że tu nie chodzi o rzeczy, materializm, czy przywiązanie do nich, a o tworzenie nowych wspomnień i umiejętność pogodzenia się z tymi, które wygasają.

środa, 15 sierpnia 2012

Terapia - z czym to się je

Zgodnie z obietnicą postanowiłam Wam przybliżyć na czym polega, jak wygląda psychoterapia i postaram obalić się też większość mitów z nią związanych. Zacznijmy więc od nich.

1) "Nie mam kasy na terapię".
Pierwszą zaskakującą rzeczą, z jaką się spotykam już na wstępie, jest fakt, iż wielu uważa, że za terapię trzeba płacić. Owszem w prywatnych gabinetach można zostawić fortunę, ale każdemu z nas przysługuje prawo do skorzystania z darmowej terapii, której należy szukać w ośrodkach z podpisaną umową z NFZ. Owszem wtedy czeka się na swoją kolej i kilka miesięcy czasem, więc dlatego najlepiej zapisywać się zawczasu nim grunt usunie się nam całkowicie spod nóg.

2) "Ja nie mam czasu na takie bzdury"
Terapia zazwyczaj trwa jedną godzinę tygodniowo. Jeśli, wiec ktoś mówi, że nie ma czasu, jest to najzwyklejsza wymówka. Przy większym problemie częstotliwość spotkań jest zwiększana, ale nie przekracza 2 godzin tygodniowo, bo pacjent musi mieć też czas na przemyślenie tego, co się na terapii zadziało. Terapia w ośrodku z NFZ trwa ok. roku, jeśli jednak rzecz dotyczy, traumy, czy przemocy, są do tego specjalne ośrodki i fundacje, gdzie pacjent ma terapię tyle, ile potrzebuje i zawsze może do niej wrócić. Spotkałam się też z tym, że w po odbyciu bezpłatnej, rocznej terapii, jeśli ktoś dalej potrzebuje chodzić, może swoją terapię przedłużyć, niestety już odpłatnie.


3) "Nie jestem chory psychicznie, aby chodzić na jakąś tam terapię"
Psycholog to nie psychiatra. Nie leczy chorych psychicznie, ale poprzez terapię, może złagodzić skutki choroby, dojść jej przyczyny, czy po prostu sprawić, że pacjent ze swoją chorobą nauczy się żyć. Jednakże choroby stricte, jako takie leczy psychiatra.

4) "Ja nie umiem obcej osobie opowiadać o swoim życiu"
Cóż... chyba mało kto umie. Raczej nie spotkałam się z tym, że pacjent przychodzi, mówi jak się nazywa, po czym przechodzi do gwałtów i bicia. Nie bez powodu terapia trwa rok, czy kilka lat. Pacjent ma czas, aby z psychologiem się zapoznać, zaufać mu i otworzyć się przed nim. Owszem, im szybciej to zrobi, tym szybciej terapia może zadziałać, ale nikt od pacjenta nie oczekuje, że otworzy się w określonym czasie i musi to zrobić. To tylko i wyłącznie decyzja pacjenta. W dodatku, jeśli specjalista mu nie pasuje, ma prawo do zmiany terapeuty w każdej chwili.

5) "Psycholog i tak nie rozwiąże moich problemów"
Ano prawda, skąd pomysł, że jego zadaniem jest rozwiązywanie naszych problemów? Psycholog to nie ktoś, kto weźmie nas za rączkę i poprowadzi mówiąc, co mamy robić, jak się zachowywać. On jest po to, aby drogę wskazywać, spojrzeć na nasz problem z innej perspektywy, podrzucić kilka pomysłów, albo zwyczajnie wskazać to, czego my nie zauważyliśmy. Psycholog to przede wszystkim osoba, która ma nas słuchać, a nie podejmować za nas decyzje. Najbardziej widać to w terapii małżeństw i rodzin. Każdy widzi konflikt po swojemu i dopiero osoba trzecia pozwala, aby go uporządkować i zażegnać. Wytłumaczyć, jego możliwe przyczyny, albo pozwolić pacjentom samym, aby je odkryli. 


Każdemu z Was właściwie terapie polecam. Nie, nie dlatego, że każdy z Was ma zapewne, jakiś problem, ale dlatego, że terapia to źródło wiedzy o nas samych. Zwiększa naszą samoświadomość, odkrywa szersze pole widzenia, wszystkiego, co robimy.

Pierwsze 3 spotkania są to spotkania organizacyjne. Psycholog i pacjent się zapoznają, wymieniają swoje oczekiwanie. Pacjent próbuje zarysować nieco choćby problem, ew. jeśli nie umie o nim mówić skutki. Opowiada, dlaczego na terapie się zdecydował i co chciałby zmienić w swoim życiu. Czasem pojawiają się testy psychologiczne, długi też czas trwa samo zbieranie suchych danych o osobie, która się zgłosiła. Wiele osób po tych spotkaniach z terapii ucieka, bo... myśli że właśnie tak terapia wygląda, że jest jakimś wywiadem, suchym, pozbawionym emocji. Kiedy informuję ich, że pierwsze spotkania zawsze tak wyglądają, patrzą na mnie nieufnie, i zazwyczaj boją się już wrócić, ze wstydu, że odeszli.

Na terapii liczy się to, co pacjent ma do powiedzenia. Oczywiście są jej różne nurty i psycholog może zwracać uwagę na różne sprawy w zależności do jakiej szkoły należy, jednak większość pacjentów nie ma o tym zielonego pojęcia. Psychoterapia, to psychoterapia i skoro każda ma na celu polepszenie bytu pacjenta, to co za różnica? Teoretycznie żadna, ale czasem warto się tym zainteresować i umieć odpowiednio ją dobrać dla siebie. Bo ktoś kto po prostu boi się pająków, i chce pokonać fobie, powinien skupić się na tym, wybierając terapię implozywną, miast rozmawiać o swoim dzieciństwie i doszukiwać się przyczyn swojego lęku. Nie każdemu też może po prostu pasować zajmowanie się samymi procesami, czy przyjmowanie założeń GESTALT.

Nie ma odpowiedzi na to, która szkoła jest najlepsza, dlatego niewielu ludzi zwraca na to uwagę. Każdy przychodzi na terapię po coś, i jeśli cel jest osiągnięty, to nie obchodzi go dzięki jakim poglądom.


Wielu ludzi potrafi, jednak terapię przerwać. Zazwyczaj dzieje się to w połowie, gdy zaczyna poruszać się trudne tematy, kiedy zaczyna "boleć". To największy błąd, jaki można popełnić, bo pacjent stojąc blisko polepszenia swojego życia, przekreśla cały swój dotychczasowy wysiłek, stwierdzając, że terapia mu nie pomaga, bo przecież jest mu gorzej. Ano właśnie jak terapia zaczyna boleć, to pierwszy z symptomów, że działa. Do psychologa idzie się, jak do chirurga ze źle zrośniętą kością. Tylko, że każdy rozumie, iż chirurg musi kość ponownie połamać, aby zrosła się dobrze, ale mało kto rozumie, że u psychologa zostają rozdrapane rany, z którymi on ledwo sobie poradził. Ano czasem trzeba, jeśli jakieś wydarzenia wpływają na naszą sytuację teraz, warto do nich wrócić i przyjrzeć się im z bliska.

Po depresyjnym nastroju zazwyczaj wszystko zaczyna się układać. Terapię, jednak (tą nieograniczoną czasowo) kończy się dopiero, gdy oboje i pacjent i terapeuta, stwierdzą, że już nie jest potrzebna.

Cóż... ja swoją zakończyłam nie do końca tak, jak się powinno, bo po prostu zabrakło mi czasu na dojazdy po źle ustalonym planie. Moja terapeutka w ośrodku nie była już we wszystkie dni, a te w które była nie mogłam akurat ja. Niskie zarobki spowodowały, że bardziej przeniosła się do prywatnej kliniki. Miałyśmy do wyboru, więc albo wstrzymać się przez semestr, albo terapię zakończyć. Ponieważ z resztą kwestii mogłam poradzić już sobie sama, terapeutka stwierdziła, że nie ma sensu nic zawieszać, bo wierzy, że już sobie poradzę. Momentami żałuję, bo ciągle przychodzą mi do głowy tematy, których nie zdążyłyśmy poruszyć, a bym chciała, ale nie czuję już potrzeby jej pomocy. Strasznie polubiłam swoją psycholog, i odkąd zaczęłam studiować psychologię, rozmawiałyśmy nie tylko o moim życiu i umówiłyśmy się, że jeśli nie wrócę do niej na terapię, a mój A. o którym wiele musiała się nasłuchać i pomagać mi go zrozumieć, mi się oświadczy, to przyjmie moje zaproszenie na ślub i wesele.

Niby znam etykę lekarzy, ale myślę też, że pod koniec terapii zaczęła mnie bardziej traktować, jak znajomą po fachu, stąd takie porozumienie, a jedno obiecane spotkanie w przyszłości - mam nadzieję niedalekiej ;) - wiosny w sumie nie czyni, a szkoda bo wiele mogłabym się od niej nauczyć. Chętnie, jednak jej pokażę, że radzę sobie w życiu, i że po części mi w tym pomogła. O problemach się nasłuchała, fajnie będzie dla odmiany pokazać jej moje szczęście ;).

A Wam myślę, że trochę rozjaśniłam w głowie?

wtorek, 14 sierpnia 2012

Uśmiech przez łzy?

Zawsze, jak zostaję sama w domu na dłużej niż kilka dni nachodzą mnie różnego rodzaju refleksje. Tym razem nabyłam wątpliwości, co do swojej powieści <click>. Niby nie naruszam niczyjej prywatności, zmieniłam imiona, wygląd, i pomieszałam historie bohaterów między sobą i z ludźmi, których poznałam już później. Popiera mnie wiele osób, niektórzy sami dzielili się ze mną informacjami, które bym mogła zawrzeć w tej historii, ba! nawet jeden z wykładowców, przedstawił mi opis kilku swoich przypadków, abym mogła lepiej zrozumieć pewną chorobę i wiarygodnie ją opisać... niestety natrafiłam ostatnio także i na przeciwników. Co prawda na razie tylko dwóch, ale coś czuję, że powiastka będzie mocno kontrowersyjna, albo może za łatwo można podciąć mi skrzydła?


Cóż... niektórzy uważają, że nie mam prawa mówić o czymś, co miało miejsce kilka lat temu, oraz że mimo historii poplątanych, przemieszanych, zmian nazwy miejsca, ktoś zawsze poprzez moje nazwisko może połączyć ze mną ośrodki, o których piszę, a ja mogę mieć problemy. Cóż, żadnych domysłów potwuerdzać i tak nie zamierzam. Uważam też, że niezależnie od tego, kiedy to się wydarzyło, nie we wszystkich szpitalach byt pacjentów się polepszył. Niedawno zgwałcony chłopiec, jest tego przykładem, a uaktualnione dane z innych ośrodków, potwierdzają moje przeczucia. 

Aby być sprawiedliwa, każdego, kogo znam mniej więcej z tej historii, niezależnie, czy w niej występuje, czy nie, chciałam uczciwie poinformować, że coś takiego powstaje o miejscu i ludziach, które ten ktoś może znać, nawet, jeśli nie uda mu się odgadnąć o kim mowa. Dziwnie się czułam odnawiając kontakty, albo poruszając niezręczny temat w znajomościach, które się zachowały. Większość pomysłowi przyklasnęła, ale jedna dziewczyna poinformowana niedawno, się na mnie obruszyła. Powiedziała, że chciała o tym zapomnieć, a ja włażę w jej życie z butami... Bo nie tyle, co się nie zgadza z tym, że piszę, ale nie chciała o tym słyszeć. Mimo jej końcowego przyzwolenia, poczułam się, jakbym robiła coś strasznie złego, a przecież opisuję tylko to, czego sama byłam świadkiem i chcę to zrobić najuczciwiej, jak umiem, aby nie było potem pretensji. Myślę, że jakby dowiedziała się przez przypadek od naszej wspólnej znajomej, mogłoby to ją zaboleć nieco bardziej.

Chociaż sama też zaczęłam pogrążać się w uczuciach, które wzbudza fakt, iż brałam w tym udział. Myślę, że to, iż mnie także historia dotyczy, poruszył w moim sercu właśnie te wątpliwości. A jeśli ktoś rozpozna mnie, albo co gorsza przypisze mojemu udziałowi jeszcze gorszą z możliwych postaci? W końcu to moje nazwisko tylko zostanie ujawnione. Heh kolejny powód, aby wziąć ślub jak najszybciej ;). Albo zaprzestać pisania na trudne tematy... Dziwnie też cofnąć się w czasie i wrócić do bycia pacjentem, przypomnieć sobie tamte uczucia. Tak wiele się zmieniło...


Pojechałam do mojego A. w dość depresyjnym humorze. Wydawało mi się, że muszę mu doopowiadać, co zdarzyło się, gdy byłam w szpitalu psychiatrycznym, aby wiedział, podniósł na duchu. Samo wspomnienie 3 miesięcy, podczas których uśmiechałam się przez łzy, byleby w końcu dostać wypis, spowodowało, że koszmar powrócił. Problem z A. mam, jednak taki, że wystarczy mi jedynie jego widok, aby cała chandra minęła. Przestaję przeżywać przykre sprawy, zaczynam się cieszyć i nijak nie potrafię wracać do smętnych tematów, jeśli atmosfera utrzymuje się wesoła. Potem jeszcze jego kumpel przyniósł zioło, ja zostałam odkarmiona (resztę kasy na żarcie poszło na kostium i owe trampki), a on sam, choć miał dyżur i nie palił z nami, chyba się zbyt dużo nawąchał. Bo kiedy już zasypiałam w jego ramionach, coś mu odwaliło, wziął mój telefon i zaczął konwersować z automatyczną asystentką. Nie wiem, jak on to robi, ale tylko jemu udaje się póki, co zawiesić mój smartfon. Po kolejnych obraźliwych słowach, asystentka strzeliła focha i se zwisła. Brechtał się z moim telefonem chyba do 4 rano. 


Następnego dnia wziął mnie na przejażdżkę swoim motorem i nie powiem zasmakowałam prawie tak samo, jak w jabłkowych piwach. W końcu mogłam użyć swój nowy kask i docenić, że kupił mi go wraz z oparciem. Może i słodko jest się przytulać w trakcie jazdy, ale już niefajnie obijać kaskami, czy zsuwać się wraz z kierowcą, podczas przyspieszania. A tak mam wygodne siedzisko i wolne łapki. 

Mam wrażenie, że kocham go z każdym dniem mocniej. Tylko on umie słuchać mojej bezsensownej paplaniny, czytać z mojej twarzy i uspokajać mnie swoim ramieniem. Nieważne, jak mam przekręcony rytm dobowy, jeśli wtulę się w niego, zawsze uda mi się zasnąć. Kiedyś próbowałam się z nim podroczyć, pytając o pieprzyki, gdzie jakie mam. Zawstydził mnie. Znalazł nawet te, których ja przez całe życie nie znałam, a mimo, że zna mnie tak dobrze, wciąż potrafi zachwycać się tym moim odstającym brzuchem i wciskać w niego, coraz to nowsze specjały, aby mieć pewność, że jestem najedzona. Myślę, że 100 razy bardziej, by wolał utuczyć mnie, jak prosię, niż żebym znów zaczęła się anorektycznie odchudzać. Wydaje mi się, że wciąż się boi nawrotu choroby. A najdziwniejsze jest w tym to, że ja, anorektyczka, wolę być spasiona, niż aby on się martwił i zawsze mnie to przed nawrotem hamuje.


Bo jego czułe ręce starły moje troski i odwróciły wszystko to, co przeżyłam. Teraz to łzy przedzierają się przez uśmiech. Łzy szczęścia.
------------------------------------------
W następnej notce postaram się przybliżyć Wam, jak wygląda mniej więcej taka prawdziwa terapia. Komentarze Wasze pod ostatnim moim postem były długie i bardzo ciekawe. Przyznaliście, czego się boicie, jak sobie to wyobrażacie, a co gorsza, że nie każdy miał szczęście trafić na specjalistę, dlatego postaram się pokazać, jak to działać powinno.

piątek, 10 sierpnia 2012

Psychologiczne szarlataństwo

Niedawno poznałam przez internet pewnego chłopaka. On zagadał, ja nie chciałam go poznawać. Byłam nieprzyjemna, zrzędliwa, wredna i złośliwa, a on... zachowywał się, jakby się we mnie zadurzył wiedząc jedynie, jak mam na imię i gdzie studiuję. Nie zmieniłam swojego zachowania, bo facet był sztywny, kompletnie pozbawiony poczucia humoru, a rozmowa dla mnie nieciekawa. Co chwila się obrażał, zmieniał mu się nastrój i nie kojarzył podstawowych faktów. Kiedy moja koleżanka ze śmiechem powiedziała, że ma 18 lat, mimo wcześniejszych informacji, że jest od niego starsza, on jej uwierzył... Wielu innych faktów też nie umiał poskładać. Powiecie, że niby nic takiego, ale... chłopak właśnie kończy psychologię i już pracuje z pacjentami. To człowiek, który ma stawiać im diagnozy i ze swoją chwiejnością emocjonalną próbować im pomóc. Byłam, a raczej jestem dalej w szoku. 

Terapię musi przejść jedynie psychoterapeuta, każda inna specjalizacja nie jest obarczona tym warunkiem, choć według mnie - powinna. Pracując z pacjentami nie można się obrażać, brać wszystkiego do siebie, czy mieć jakiś poważniejszy problem rzutujący na naszą psychikę. Niestety dzieje się inaczej. Wielu niedoświadczonych psychologów ląduję często w szpitalach psychiatrycznych. Poznałam już jedną kobietę, która prowadzi tam terapię... będąc dopiero w trakcie kursu na certyfikat psychoterapeuty. W swojej książce poruszam wiele z błędów niby specjalistów, lecz dopiero teraz dociera do mnie, jak niewielu z nich jest prawdziwymi specjalistami.


Gorsi są, jednak jeszcze pacjenci. Czemu? Bo nawet mając możliwość iść na terapię z rasowym specjalistą, to niektórym wstyd, szkoda kasy (na prywatne przychodnie), albo czasu (na publiczne) i sami, chcąc rozwiązania swoich problemów od ręki, pakują się w ręce ludzi, którzy nie mają żadnego dyplomu, ani kompetencji. Tak, w ręce internetu. Powiedzcie, kto mi broni zrobić sobie stronkę, że niby jestem dyplomowanym psychologiem z x- letnim doświadczeniem i podać tam swojego maila, aby tam przesyłać opis problemów, a ja odpiszę, jak na konto wpłynie tyle i tyle? Ano nikt. A ludzie, którzy naprawdę terapii potrzebują, bojąc się, co powiedzą bliscy, zapierając się, że nie są nienormalni, często uważają to za lepszą formę pomocy.

Są jeszcze więksi desperaci. Wiecie ile bez żadnej reklamy miałam już wirtualnych pacjentów? Wyszukują poprzez naszą klasę i fb ludzi studiujących psychologię i na dzień dobry walą wiadomością, którą można spokojnie podzielić na kilka stron A4. Oczywiście wciąż mam jeszcze zdrowy odruch, chęci pomocy, ale z drugiej strony psychologia to mój przyszły zawód. Nie powinnam szerzyć szarlataństwa, dawać porad za darmo i przede wszystkich dawać je wszędzie i każdemu, bo wypalę się nim jeszcze pójdę do pracy.


W przyszłości moim marzeniem jest założyć własny gabinet psychoterapeutyczny, może nawet połączony z oddziałem psychiatrycznym? Chciałabym jego otwarcie pogodzić z kampanią społeczną, która byłaby też moją reklamą. Pokazywałaby, gdzie najlepiej szukać pomocy i, że powinno się jej szukać, nim będzie za późno. Reklama mówiłaby o wstydzie, nakłaniała do przełamania go, a mój ośrodek, miałby też grupy wsparcia dla zdrowych ludzi o "normalnych" problemach, tematycznie, co pół roku. Np. dla nauczycieli, którzy są obciążeni swoją pracą z młodzieżą, dla lekarzy pod dużą presją, dla ojców nastolatków itd. Wydaje mi się bowiem, że nie wszystko wymaga terapii, ale znacznie więcej spraw ludzkich potrzebuje po prostu wsparcia. Co do internetu mam jeszcze mieszane uczucia, może darmowa pre-konsultacja? Na pewno nie chciałabym czytać powieści, które od niedawna przysyłają mi ludzie, którzy hardo twierdzą, gdy odsyłam ich do poradni, że nie potrzebują psychologa. JAAAAAAASNE.

A Wy? Jakby się coś Wam przydarzyło wymagającego, jakiejś interwencji, poszlibyście do psychologa, czy dręczyli się sami? Jeśli unikalibyście psychologa, to dlaczego? Co by Was powstrzymywało?

środa, 8 sierpnia 2012

Takie tam sprawy

Z gór wróciłam w poniedziałek wieczorem. Misiek mnie odebrał i miał wpaść do mnie na 10 minut. Pamiętajcie, że jeśli jedziecie pociągiem i ktoś Was pyta, o której przyjeżdżacie, zawsze podawajcie godzinę 30 minut późniejszą! Moje Kochanie na szczęście, mimo dyżuru, wciąż stał na stacji i cierpliwie czekał. Po sytuacji z M., możliwości znalezienia mojego ojca, tygodniowym rozstaniu, myślałam że rzucę się na niego, z całą tą swoją miłością. O dziwo rzucać się nie musiałam, bo Misiek zamiast zostać u mnie te 10 minut został, ponad 10 godzin ;P. Długo musiałam zbierać z ziemi swoją buzię, gdy proponował, że zrobi mi kolacje, że może zabierze zaraz do knajpy, że nawet zrobi zakupy, jeśli mam na coś konkretnego ochotę. Popatrzyłam na swój odstający brzuch, aby upewnić się, że nie jestem w ciąży, a on i tak spełnia moje zachcianki. Widać spragniony facet, to dobry facet.


Po zjedzeniu i zaspokojeniu swojej "tęsknoty", zaczęliśmy oglądać filmy, każdy swoje. Słysząc jak się nawalają w jego komputerze, po prostu uciekłam. Niestety i tak te najlepsze sceny MUSIAŁ mi opowiedzieć, najlepsze nawalanki MUSIAŁ mi pokazać, więc kiedy skończyłam oglądać swoje, puścił film od początku przewijając gorsze sceny i tłumacząc, z którego roku są pancerniki i jaką one mają moc. Niezwykle pasjonujące, choć widząc jaką ma radosną minę, jaki jest szczęśliwy, nie mogłam się przestać uśmiechać, nawet gdy chichrał, kiedy komuś wystrzeliła bazuka przy twarzy... Cóż, przynajmniej nie mam wątpliwości, że to 100%centowy facet.

O 13 wpadła moja matka. Opowiedziała mi, jak zareagował mój ojciec na propozycję spotkania. Ponoć się "napalił", a potem przestraszył i stwierdził, że nie mogę go tak zobaczyć, że on musi schudnąć. -_-. Tu już nie mam pewności iluprocentowy jest to facet, ale mam nadzieję, że mówił to z humorem. Chce pozałatwiać jeszcze, jakieś swoje sprawy i... chyba chodziło mu o żonę, która nie jest mi przychylna. Dobrze, że chce to załatwić, nim mi coś obieca, czy zdecydujemy się na jakąś relację. Znaczy, że podchodzi do tego poważnie.

Jako absolutnie miastowa dziewczyna cieszę się teraz byle pierdołą. Szybkim netem, dostępem do sklepów, CZYSTOŚCIĄ. Nie macie pojęcia, jak ciężko poruszać się w domu, w którym jest 98-letnia babcia i facet z Alzheimerem, który choć ma tylko lekkie problemy z pamięcią i zdrową całą resztę ciała, wykorzystuje swoją chorobę, aby się nie myć, srać pod siebie, sikać po podłodze. Bo nawet jak nie trafi do kibla to on jest chory, nie wytrze po sobie. Swoją córkę i żonę, traktuje jak służące. Jego żona z przepracowania leży już w szpitalu, jego córka ma raka. Kiedy przyjechałam ja z ciocią, też było: podaj, przynieś, zrób mi. Za każdym razem zagryzałam swój język, aby nie było awantury. Nie podoba mi się, że zdrowego chłopa traktuje się, jak inwalidę, a ten kompletnie nic nie zrobi w domu, bo to należy do "bab". Rozumiem, że niegdyś dbał zwierzęta, których teraz nie ma,że miał inne obowiązki i że nie musi umieć gotować, ale zrobić sobie tą kanapkę, czy zmyć talerzyk po sobie no to ludzie, nie wymaga to specjalnych kwalifikacji chyba? Z drugiej strony nie raz, nie dwa oberwało mi się, że mówiłam tam prawdę, więc wolałam, po prostu uciec od tej chorej sytuacji, szczególnie, że wzmagała bardzo dużo nerwów u mojej cioci i jej przyjaciółki, i darły się po sobie na przemian. Wakacji więc tych, nie zaliczam do udanych. Jedynie mój kot nie ma zastrzeżeń.


W domu okazało się, że starłam swoje trampki i w podeszwach mam już dziury, myszka nie działa i prawdopodobnie stracę wszystkie swoje zdjęcia i dane z dysku zewnętrznego. Wyobraźcie sobie, że od lat zgrywacie na jedną, PEWNĄ rzecz, Wasze najważniejsze pliki i akurat to się psuje. Miałam tam zdjęcia ze swojej 18tki, ze swoich wszystkich wycieczek, zagranicznych i tych po całej Polsce i nagle tego nie ma... Pal licho, że nie mogę napisać nowej notki na blogu podróżniczym, choć też szkoda, ale nigdy więcej nie móc wrócić do tych zdjęć, to jest już straszne... Żałuję, że nie wywoływałam tych najważniejszych. Jednak klisza to jedyny pewniak.

Z tego wszystkiego, aż poszłam na zakupy. Kupiłam pancerne trampki, których mam nadzieję, nie rozwalić w kilka miesięcy, jak każde swoje szmaciaki i nowy kostium kąpielowy, za którym nachodziłam się, co nie miara. Nie rozumiem, czy cała Polska nosi rozmiar B? Byłam załamana, gdy okazywało się, że w moim rozmiarze jest tylko jakiś oczojebny kurczaczek, do którego muszę dobrać sobie majtki z innego kompletu. Stwierdziwszy, że nie chcę być na plaży latarnią morską, poszłam do CALZEDONII, i naprawdę muszę przyznać, że jestem zadowolona.W KOŃCU!




Problem jest tylko taki, że... kasa na żarcie też poszła się... ekhem seksić (aby nie użyć nie cenzuralnego słowa). Bez myszki żyć nie umiem, więc musiałam kupić nową, jakąś najtańszą, ale jednak. Kupiłam też trochę rzeczy do żarcia, aby mieć chociaż na obiady codziennie i cóż... Na obiady mam, na śniadania i kolacje już nie. Na picie nie, na papier toaletowy nie... Rentę dostaję 20 sierpnia. Jednakże bałam się 6 dni przed wyjazdem dopiero zacząć chodzić za butami i kostiumem, bo będzie znacznie więcej rzeczy do załatwienia, a i wyprzedaże się pokończą, więc cóż... jakoś muszę pokombinować.... Papier może wyniosę z Arkadii, a jak braknie picia pojadę pomieszkać do mojego A. ^^, innych opcji nie widzę. Jak się nie pojawię znaczy, że zdechłam z pragnienia i głodu ;)

PS. Dziś, ok. 5 rano skończyłam 9 rozdział mojej powieści :)

wtorek, 7 sierpnia 2012

Droga do ojca cz.1

Nie znam swojego ojca. W sumie nawet tak się przyzwyczaiłam do myśli, że go nie ma, iż nawet nie zamierzałam go szukać, bo co mogłabym mu powiedzieć? Wiedziałam tylko, że ma nową rodzinę, a ja prawdopodobnie przyrodniego brata. Tyle. Nigdy nie widziałam go na zdjęciu, nie wiedziałam, jak ma na nazwisko, ani jakim jest człowiekiem.


Kiedy miałam 15 lat dostałam w swoje imieniny smsa z nieznanego numeru o treści: "Wszystkiego najlepszego z okazji imienin. Życzy... tata." Serce zabiło mi mocniej. Nie wiedziałam, jak zareagować, nie byłam na to gotowa, a co gorsza nie wiedziałam skąd ma mój numer, i czy to nie, jakiś żart. Dowiedziawszy się, że spotkał się z moją matką i ją o niego poprosił, a ona mu tak po prostu dała - wściekłam się. Nawypisywałam w smsie wiele przykrych, pełnych goryczy słów, bo wtedy... wtedy po ludzku go potrzebowałam. 2 sprawy w sądzie, możliwość trafienia do domu dziecka, a jego stać tylko na życzenia! Miał być ojcem, miał mnie wspierać, miał po prostu być! Zakazałam mu więcej pisać i zmieniłam numer.

Długo żałowałam tej decyzji. Myślałam, że będzie o mnie walczył, że zdobędzie mój nowy numer po raz kolejny, ale nic takiego się nie stało. Z biegiem czasu zrozumiałam, że życie nie jest telenowelą, w której pojawiają się bohaterskie czyny, i że on najzwyczajniej w świecie też nie był gotowy na poznanie swojej córki, a ja mu tego nie ułatwiłam. Ba! Nie był gotowy na zostanie ojcem, bo powiedzcie mi, który siedemnastolatek na ojca się nadaje? Moja matka mocno zrypała mu życie. Ponoć strasznie chciała zobaczyć, jak to jest mieć dziecko i wyhaczyła mojego ojca na dyskotece, by został dawcą nasienia. Był to jeden z jej płodnych dni i poprosiła, aby chłopak się nie kłopotał zabezpieczeniem, bo niby bierze tabletki. Tak oto powstałam ja.


Niedawno z kumpelą rozmawiałyśmy o ojcach. Jej znalazł się po latach i ponoć już dobrze pełnił swoją funkcję. Zastanowiło mnie to. Jak mogłoby być z moim teraz? Zaczęłam być go ciekawa. Czy ma już siwe włosy? Czy mam cokolwiek z niego? Nikt u mnie w rodzinie nie ma takich pełnych ust, wszyscy mają cienką linię, jedynie ich zarys i wystające podbródki, ja nie. Ja jedyna mam też zdrowe, gęste włosy, których nigdzie w rodzinie dopatrzyć się nie mogę. Czy to mogłyby być cechy po ojcu? Kim on w ogóle jest? Czy jest wykształcony i ambitny, jak ja? Czy inteligentny? Jakim jest człowiekiem?

Pod wpływem tych pytań napisałam do matki, a ona powiedziała, że do niego... zadzwoni. Byłam w szoku. To przez całe 23 lata mojego życia on był pod jej telefonem? Myślałam, że odnajdzie go poprzez swoich wspólnych znajomych, że trzeba będzie poczekać, że szukanie może nie przynieść rezultatu, a ona tak po prostu do niego zadzwoniła! Wiem, że jego żona jest przeciwko mnie, że się boi, iż mogłabym rozwalić im rodzinę, ale on jest mocno zainteresowany. Ponoć chce się także spotkać. Myślę, że dla mnie to dobry moment. Jestem zadowolona ze swojego życia, czuję się kochana, nie przeżyję, jakoś strasznie rozczarowania swoim ojcem i przede wszystkim ja go nie potrzebuję. Myślę, że nawet chciałabym, aby na tym jednym spotkaniu się zakończyło. Ciężko byłoby nagle do obcego faceta mówić tato i wdrażać go w swoją historię, zapraszać na święta. Ja mam swoje życie, on swoje. Chcę zaspokoić jedynie swoją ciekawość, ale... co jeśli poprosi o kolejne spotkanie?


Jak na złość przeczytałam w Charaktery artykuł pt. "Droga do ojca". Ponieważ wszyscy uważają, że ojciec bardzo wpływa na życie swoich córek, zachęcali, aby spróbować dotrzeć do swojego ojca, nieobecnego emocjonalnie, czy fizycznie i wybaczyć mu, co było, aby zdążyć przeżyć wspólnie resztę lat. Cóż, rzeczywiście brak ojca negatywnie może wpływać na życie, ale skończyłam terapię, nie wybrałam jakieś menela na partnera życiowego i nie zatruwam mojemu A. życia swoimi złymi doświadczeniami z mężczyznami. Nie umiem zrozumieć, do czego ojciec mógłby mi być potrzebny. A może nie chcę, aby był potrzebny? 

A co Wy byście zrobili na moim miejscu? Tylko zaspokoili ciekawość, czy budowali relację na przyszłość?

sobota, 4 sierpnia 2012

Nieszczęśliwa miłość

Kochać to także umieć się roz­stać. Umieć poz­wo­lić ko­muś odejść, na­wet jeśli darzy się go wiel­kim uczu­ciem. Miłość jest zap­rzecze­niem egoiz­mu, za­bor­czości, jest skiero­waniem się ku dru­giej oso­bie, jest prag­nieniem prze­de wszys­tkim jej szczęścia, cza­sem wbrew własnemu. - Vincent van Gogh
Chciałoby się jakoś zacząć normalnie, radosnym tonem. Że powieść mi idzie, coraz szybciej, że mojemu kochanie nic nie jest i dobrze się bawi na Woodstocku, że życie toczy się dalej, swoim nudnym torem, ale tak nie jest. Ktoś zburzył mi cały dzień jednym telefonem - mój eks, mój przyjaciel M.

Niedawno się spotkaliśmy. Opowiadał mi o problemach ze swoją dziewczyną i o tym, że się w końcu rozstali. Mówił, że niestety sięgnął raz po alkohol po rozstaniu, ale znalazł też inny sposób uspokajania się i że dziękuje, że może na mnie liczyć. Mówił o swoich planach, o terapii, o prawie jazdy, o pracy i o tym, że faktycznie nie będzie musiał wracać do więzienia, jak to wszystko poukłada. Ponieważ miał po drodze, odprowadził mnie do domu i zniknął w autobusie. Tyle go widziałam. Następnego dnia wyjechałam w góry i dostałam telefon od jego babci, że M. dalej pije, że gdzieś zniknął. Zadzwoniłam do niego, ściągnęłam do domu. Nie wiem, czemu ale zawsze się mnie słuchał... Może dlatego jego babcia zawsze w kryzysowych sytuacjach dzwoniła do mnie?


M. jednak pić nie skończył. Zdemolował babci mieszkanie, ukradł jej klucze, kartę do bankomatu, oraz.... bardzo niebezpieczne leki. Zadzwonił do mnie, powiedział, że wziął i zaczął rozpamiętywać przeszłość... Dlaczego go zostawiłam, czemu nie mogliśmy być razem, a przyjaciółmi potrafimy i pytał, czy bez miłości sama stanęłabym na nogi, czy przeżyłabym bez mojego A., chcąc wytłumaczyć tym, fakt, iż on sobie nie radzi. Cóż odpowiedź była dla mnie prosta. Bo tak jak niegdyś potrzebowałam dużego wsparcia, tak teraz z mostu nie zamierzam sie rzucać, jeśli by mnie zostawił. Chciał się założyć. Stwierdziłam, że nie ma sprawy, bo przecież jeśli kiedyś się rozstaniemy to moim obowiązkiem będzie spróbować żyć dalej. Dopiero potem zrozumiałam, że w tym zakładzie chodzi mu o coś więcej. Ja miałam rzucić mojego A., i zacząć sobie radzić bez niego...

Dziwne, że moje serce stanęło, nawet jeśli nie zamierzałam tego zrobić. Przed oczyma miałam jego obraz, gdy mu to mówię, że z nami koniec, jego zawiedzioną minę, wściekłość, chęć zrozumienia i wycofanie. Potem sama poczułam pustkę. Nie ma A., nie ma jego ciała, dotyku, zapachu, śmiechu... Po czym wyobraziłam sobie, że nie ma M., mojego przyjaciela, który zawsze mnie rozumiał, przeżył to, co ja i poczułam się paskudnie. Jak można wybierać pomiędzy miłością, a czyimś życiem???!!!

M. oczywiście wiedział, co robi, co mogłam poczuć, bo zaraz się wycofał. Jego rozsądek walczył z lekami i wódką, która krążyła już po organizmie. Powiedział że pragnie mojego szczęścia, i abym w ogóle o tym nie myślała - mądrala szantażysta. Co miałabym powiedzieć samobójcy, aby zgłosił się do szpitala, jak nie to, co by chciał usłyszeć?


Kiedy w końcu udało nam się go namierzyć i zaczął się wyścig z czasem, czy zdąży się go odnaleźć i zmusić do zgłoszenia do szpitala, czy nie, zadzwonił po raz kolejny, płacząc. Mówił, że nie był przecież dla mnie zły, że nic mi nie zrobił, więc czemu nie umiałam go pokochać? No właśnie czemu? Rozsądkiem szukałam szybko swoich poprzednich argumentów, zła że wszyscy schodzą się i rozstają normalnie, a ja po dziś dzień muszę ponosić konsekwencje jednego porzucenia. Cały czas byłam z nim szczera. Nie kochałam, chciałam spróbować, myśląc, że miłość pojawi się z czasem. Nie pojawiła, uciekłam, gdy tylko M. zaczął się przywiązywać, a raczej on uciekł. Wtedy jeszcze się leczył, raz w jednym szpitalu, raz w drugim, prawie nie mieliśmy kontaktu. Nie byłam wtedy tą samą osobą co dziś. Też potrzebowałam wsparcia, też miałam problemy wymagające leczenie. M. tego wsparcia nie mógł mi dać, a ja swojego serca do niego zmusić nie mogłam. Niby logiczne, ale gdy płaczący facet, pyta się Ciebie dlaczego, nie wiadomo, co odpowiedzieć.

Dziwne, że tylko kilka telefonów tak mnie dziś wyczerpało. Czułam, jak niebezpiecznie lawiruję słowami na krawędzi, z której miałam obowiązek sprowadzić M., jeśli nie chcę potem jego śmiercią dręczyć się przez resztę życia. Nie ukrywał, że dalej mnie kocha, ja nie ukrywałam, że nie możemy już próbować. Nawet jeśli kłamstwem zaprowadziłabym go do szpitala, to jeśli by zrozumiał, że to kłamstwo, zapewne akcję, by powtórzył. Śmieszne, że przez te 2 lata nie udało mu się przestać mnie kochać. Nie zawsze byłam dla niego dobra, czasem moja chłodna konsekwencja sprowadzała na niego problemu, a jednak. Może nawet, by mnie to wzruszyło, gdybym się tak o niego nie martwiła, lecz uwierzcie mi, o ile zadurzenie w kobiecie, z którą się być nie może, jest słodkie, może podwyższać samoocenę, przypominać, że jesteśmy atrakcyjne, i za coś faceci nas lubią, o tyle miłość, gdy kobieta nic nie może dać w zamian, wydaje się mordęgą dla obojga, jeśli żadne nie chce dla drugiego źle...


M. nie był przyjemny ale udało mi się przekonać go aby dał się znaleźć. Jest już bezpieczny. Żywy. Tylko, co ja mogę dla niego zrobić, aby żadne z nas nie straciło przyjaciela, ale aby on wyleczył się z miłości i miał we mnie po prostu oparcie?

środa, 1 sierpnia 2012

Uwierzyć w siebie

Od niedawna zaczęłam wierzyć, że jestem po prostu... ładna. I nawet nie chodzi o jakieś durne, fałszywe komplementy, ale gdy kolejna osoba, wyznała mi miłość, ba! z podkreśleniem, że niczego nie oczekuje, że wie, że jestem zajęta i po prostu chciała mi to powiedzieć, przy zachowaniu starych relacji, poczułam się... pomijając niezręczność - doceniona. A kiedy największy złośliwiec zaczął rozpowiadać naszym internetowym znajomym, jaka jestem piękna... nieśmiało zrozumiałam, że może faktycznie, brzydka nie jestem i może faktycznie mimo tej fajtłapowatości, coś we mnie jest takiego, co ludzi może przyciągać? Co prawda nie jest moim ulubionym zajęciem dawanie komuś kosza, bo nie lubię sprawiać nikomu przykrości, szczególnie, gdy jest dla mnie miły, lecz jaka kobieta nie lubi, gdy ktoś daje jej do zrozumienia, że mu się podoba?


Nie ważę już 40 kg, nie próbuję być idealna, ale jestem szczęśliwa i chyba to najbardziej dekoruje moją twarz. Nie anoreksja, nie makijaż... szczęście. Radość życia. A kiedy zrozumiałam, że mój A. jest dumny ze mnie jako dziewczyny, mimo mojej nieudolności, napawa mnie to jeszcze większą pewnością siebie, mimo że brzuch już nieco odstaje ;P.

I może tego mi właśnie brakowało? Bo po raz pierwszy udało mi się stwierdzić, że to, co piszę jest... dobre, więc zaczęło nabierać rozmachu :). Skończyłam właśnie 8 rozdział na 14 przewidzianych, a biorąc pod uwagę, że mam jakieś tam luzem akapity do skopiowania, uważam, że proces dobiega W KOŃCU upragnionego KOŃCA. Na moim blogu literackim, znajdziecie fragmenty z tej właśnie powieści: http://mononotegaki.blogspot.com/ Oczywiście jeszcze bez korekty, więc tekst jest nieco rozwalony, brakuje gdzie nie gdzie interpunkcji. Poprawię, jak skończę ;).


Dziwne, ile daje wiara w siebie... I mimo, że dalej sporo od siebie wymagam, potrzebowałam chyba tych wieści po całym remoncie, gdzie czułam się wbita w podłogę tak mocno, że ulatywałam sufitem piętro niżej. Oczywiście nie uważałam, że mam jakąś kruchą samoocenę, jak co niektórzy, ale najłatwiej też mi nie było znosić codziennie ostrą krytykę.

Szczerze? To nawet chyba nie lubię osób, których pewność siebie jest na minusie. Znam kilka takich, co zamiast po ludzku pogadać, co drugie zdanie pytają mnie, czy aby na pewno nie przeszkadzają, czy czemu ja chcę rozmawiać z takim beznadziejnym człowiekiem, jak on, oczekując mojego częstego zaprzeczania i pochwały. Męczy mnie to i czuję się zobligowana odgrywać rolę terapeuty, a nie znajomego, dlatego staram się trzymać od takich ludzi z daleka, albo polecić im, jakąś formę pomocy i delikatnie usunąć się w cień. Mniejsze lub większe kompleksy ma każdy, ale jeśli przysłaniają one nam życie - naprawdę trzeba udać się na terapię. Momentami taki kompleks może przybrać rozmiary obsesji. Do dziś trudno mi się wspomina swoją anoreksję. Pamiętam, że najchętniej rozmawiałam o jedzeniu, wymiotowaniu, kaloriach... Do niczego się społecznie nie nadawałam ;/.

Trzeba więc z tym walczyć! I wszystkim na dziś polecam znalezienie sobie 5 cech, które w sobie lubicie i pomyśleniu, jak właściwie siebie oceniacie? Czy lubicie swój wygląd, swoje życie?
Pozdrawiam w ten wakacyjny czas!