niedziela, 31 marca 2013

Wielkanocny wpis - co dalej?

Cóż... nie obchodzę świąt, ale tradycyjnie życzę Wam, aby były wesołe :)


Co do bloga... sytuacja się nieco wyjaśniła, aczkolwiek chciałabym, aby ludzie którzy mnie czytają mogli mnie zrozumieć,jeśli problem powróci i umieli doradzić. Myślę, że potrzebuję takiego otworzenia się.Tutaj nie mogę, bo czytają tego bloga również moi znajomi. Część z Was już chyba zaciekawiła moja historia, która nie jest banalna, ani też wesoła. Jednak to, to co się wydarzyło niedawno wyprowadziło mnie na dłuższy moment z równowagi, i nie może dojść do uszu nikogo, kogo znam. Mam nadzieję, ze to zrozumiecie i Ci, co naprawdę są tym zainteresowani, przeczytają historię do końca, na tamtym blogu.

A tymczasem... tutaj prawdopodobnie będę pisać znacznie mniej.


sobota, 23 marca 2013

Zagmatwana

Zgubiłam się, gdzieś we własnych uczuciach. Z Miśkiem jest już ok, ALE ze mną nie. Narozrabiałam strasznie i po dziś dzień nie wiem co mam zrobić. Na mojej historii niejedną książkę można by napisać. Czas się otworzyć - w innym miejscu - bezpiecznym. Podawajcie maile jeśli chcecie spotkać prawdziwą ja.

czwartek, 14 marca 2013

Milczenie jest złotem

Rozpadam się na kawałki. Nic nie czuję, prócz dziwnego ściskania w sercu. Pamiętam, że któraś z Was nie chciała mieć nudnego życia - zamieniłabym się z chęcią. Od zaraz.

Mój związek nie jest idealny. W pracy wyzyskują mojego chłopaka, nie jest już tą samą osobą, co niegdyś i nic mu się nie chce. Wszystko zwala na winę przepracowania, ale... nie widzieliśmy się już 3 tygodnie. Czemu? Ciężar dbania o związek spadł na mnie. Jak nie przyjadę do niego - on nie przyjedzie do mnie. Byłam chora, nie mogłam. Po ostatniej kłótni o to, obiecał chociaż dzwonić. I nic. Byłoby jeszcze ok, bo przecież też to tłumaczył robotą, ale jeden z tych tygodni spędził w domu na zwolnieniu. Więcej pytań nie mam. Długo się zastanawiałam, czy rozpętać burzę, czy przemilczeć, bo wiedziałam, że zacznie się stos wymówek i przewracanie oczami, bo się czepiam. Jednak jak zaczął pisać o lajtowej niedzieli i piwku z kolegą - wybuchłam. I słuchajcie!!! Skłamał, że nawet w weekend nie miał czasu, bo musiał w domu posprzątać, że nie miał chwili wytchnienia!!! I że wcale nie miał ochotę na towarzystwo ludzi!!! A co jego kumpel to małpa? Coraz mniej mi się to podoba. Pokłóciliśmy się ostro. Stwierdził, że jak czuję potrzebę to sama mogę zadzwonić. WTF??? JA NIE POTRZEBUJĘ KURWA DZWONIĆ, TYLKO FACETA, KTÓRY SIĘ MNĄ INTERESUJE!!! Tym razem nie odpuszczę. Nie ma, że zmieni się na 3 tygodnie i kochana Mononoke, znów będzie robić wszystko za dwoje. Bo to przecież wygodnie mieć dostawę co weekend na seks, bo na rozmowę już nie starcza czasu.

A najgorsze jest to, że tak bardzo brakuje mi jego czułości... Jakbym siedziała cicho mogłabym przyjechać jutro do niego normalnie i po prostu się przytulić. Dziś... nie mam pewności, czy kiedykolwiek jeszcze to zrobię, bo... no on nie chce się zmienić. :(((

Zazwyczaj tak ostra kłótnia z chłopakiem, to dostateczny powód, by się rozsypać, ale nie u mnie! Mnie życie lubi kopać, choćby za te zdane niechcący egzaminy. Raz szczęścia, aż za dużo, a jak się sypie to wszystko!

Parę dni temu dowiedziałam się, że zostałam oszukana w Speak Up na kilkaset złotych. Raz jeden bank dzwoni i grozi windykacją, raz drugi, że nie dostał ostatniej raty i mimo, że już kurwa nie zostało mi nawet na czesne mam jeszcze dopłacić! Wtedy przestałam już czuć. Jutro mam ostateczną poprawę egzaminu, nie mogłam dopuścić do sobie tej rozdzierającej wściekłości. Jednak musiała znaleźć, choć kawałek ujścia -> wyładowałam się, więc na ojcu.


Jak to niektórzy wiedzą pragnęłam poznać swojego ojca, którego nigdy nie widziałam. Zgodził się na spotkanie i... przestał się odzywać. Napisałam mu, że jest dupkiem i tchórzem, skoro nie potrafi spełnić jedynej prośby jego córki. Widocznie od nazywania dupkiem mięknie, bo zadzwonił i... chciał spotkać się dzisiaj. Nie na ręke mi to, bo powinnam się uczyć, ale bałam się, że znowu się rozmyśli, więc pojechałam.

Wysłał po mnie taksówkę, która przywiozła mnie na miejsce. Z opowieści mamy, był to wąsaty, nieprzyjemny typ, miałam, jednak przed oczyma, wyglądającego sympatycznie, trochę pulchnego mężczyznę. Nie wiedziałam już komu wierzyć. Potem wyszło, że część mamy mówiła prawdy, część zmyślała. W głowie i w sercu kotłował się żal, krzyk porzuconego dziecka, ale nie chciałam tu popełnić błędu takiego, jak z A., bo nawet nie wiedziałabym, co tracę. Miałam ochotę wrzeszczeć na niego! Gdzie był całe życie, czemu tak grał ze mną, gdy walczyłam o to spotkanie??? 

Starałam się być, jednak wesoła i miła, a on odwdzięczył się tym samym. Owszem popełnił sporo błędów, ale ma genialne poczucie humoru, i był przesycony jakimś dziwnym ciepłem. Gadaliśmy niemal do nocy, jak chciałam iść to mnie zatrzymywał, więc chyba mnie polubił? Miało być to jednorazowe spotkanie, nie burzące naszych żyć, ale powiedział, że chce mieć ze mną kontakt, że cieszy się, że tak się uparłam na to spotkanie i dziękuje mi. Wręczyłam mu mój tomik poezji. Tak bardzo pragnęłam, by gdziekolwiek jest był ze mnie dumny... Dziwnie się czułam spełniając moje marzenie. 

Aby mnie odwieźć również wezwał taxi. Wręczył mi kasę abym zapłaciła... dużo za dużo... i... pocałował mnie w czoło przytulając. Cholera to był obcy człowiek! Czemu lecą mi łzy, gdy tylko o tym wspomnę??? To przez jego brak A. musiał wlać we mnie tyle czułości na początku, a teraz dostaję zwrot, ot tak? Gdzie jest haczyk, i czemu zamiast się cieszyć, płaczę?

Jutro egzamin, nic nie umiem. Siedzę piszę na blogu i ryczę. Tylko jeszcze warunku mi brakuje.

niedziela, 10 marca 2013

Wiosenne porządki

- Wiesz... ja zamierzam przejść na dietę - powiedziała promiennie, po czym zrzedła jej mina patrząc na moją niepewną minę. Tiaaa.... nie powinno się mówić tak radośnie o diecie anorektyczce - Tzn, rozumiesz... mam dużo planów, ale wszystkie odkładam na potem. Dieta pomaga się zorganizować...

Rozumiałam, i jak wiecie nie raz, nie dwa pisałam, że tęsknię za tym rygorem. Spędzam godziny nad planowaniem, próbując go odtworzyć. Na próżno. Jeśli nie mam zajęć typu: rusz dupę, bo zawalisz, to samoistnie wszystko mi się samo przekłada. Serio samo! Nie zdążę podjąć decyzji, że coś trzeba odłożyć, a już mija tego czas. No ale zaczyna się wiosna. Moje zapotrzebowanie senne spada z 11h na całe 9, a słoneczne promienie, jakby splątały moje ręce i zaczęły robić porządki na biurku, nim się ocknęłam i spytałam samą siebie: Mononoke! Co ty do cholery wyprawiasz??? No ale oczywiście, jak w koncu wyzdrowiałam, by wybiec wprost objęcia słońca - spadł śnieg -_-'.


No, ale tak czy siak, to teraz nie może być już źle. W końcu widzę, że oprócz komputera na biurku zmieści się coś jeszcze. Wróciłam też do poprawiania swojej powieści. Jeśli utrzymam swoje tempo powinnam móc wysłać ją do wydawnictwa już za 10 dni. Znalazłam też karnet na fitness, do którego za drobną dopłatę po ćwiczeniach można iść na basen. Dla mnie bomba, nie ma to jak zmęczoną i spoconą wykąpać się i rozluźnić w basenie, przepływając powoli parę długości. Moja figura, choć gastrologa prędko się nie doczeka, znów patrzy z lustra, pełna nadziei. Skoro 3 lata temu byłam  w chuj chuda no to do jasnej cholery, ja nie powtórzę tego? Może jestem i eks anorektyczką, ale nie mogę wiecznie bać się odchudzania, bo swój rozum, gdzieś tam po drodze w zdrowieniu znalazłam. Podeptany trochę, ale jest! Nie chcę znów wstydzić się zdjęć z wakacji, ot co! Jakiś dupek na Ukrainie mnie oszukał wrzucając sokoła na ramię i każąc robić zdjęcia, po czym zażądał niebotyczną opłatę. Zdjęcie śliczne, drogie, a ja nie mogę się nim pochwalić, bo mi brzuchala wywaliło -_-'. Tak zdecydowanie już nie chcę!

Złożyłam też C.V do biura podróży. W kwietniu czeka mnie rozmowa kwalifikacyjna na wychowawcę kolonijnego. Biuro wydaje się sensowne, ponoć nie płaci groszy i nie każe mieć wielu dzieciaków na głowie, a że jestem z polecenia tamtejszego pracownika mam szansę wyjechać na parę turnusów, może nawet zagranicznych. A potem, kto wie? Może jakaś oferta last minute? Niestety chyba bym jechała sama, bo wiadomo, że Misiek na spontana nie wyjedzie, bo sam musi ustalić sobie urlop, ale to się jeszcze okaże, jak to zrobimy. Nie mam żadnego egzaminu w sesji, więc i wrześniowa kampania mnie ominie, a co za tym idzie: całe wakacje mogę sobie pojeździć jako wychowawca i we wrześniu myknąć w jakiś Egipt, czy cóś.

Od 15 zaczynam uczyć też nowych uczniów, więc mam nadzieję coś sobie odłożyć już niekoniecznie tylko na własne zachcianki ;). A może jednak? Kwestia sporna.

W czwartek czeka mnie trudny egzamin i ogólnie muszę nadrobić nieobecności - 2 tygodnie byłam na zwolnieniu! Jednakże stos obowiązków może kopnie mnie w końcu w dupę. Po wysiedzeniu tyle czasu w domu, wręcz tego pragnę, choć o dziwo wciąż nie jestem w pełni zdrowa ;/. To było mega paskudztwo.

czwartek, 7 marca 2013

NFZ

Nie, nie poczułam wiosny, bo jak tylko wszystko zaczęło się układać i rozpoczęłam nowy semestr z rozmachem to przecież musiało mnie jebnąć do łóżka -_-'. No, a że tydzień to mało, to pod koniec 7 dnia kurowania się, poczułam się gorzej i kaszlałam do tego stopnia, że zwracałam posiłki. Powędrowałam, więc grzecznie po antybiotyk i cóż... Czekam na cud ozdrowienia, bo uwierzcie, lub nie, ale słońce zza okna, nijak nie poprawia nastroju.

Dobra wiadomość - przytyłam i nie mogę schudnąć nie bo gruba ze mnie świnia, ale bo jestem chora gastrologicznie.
Zła wiadomość - prawdopodobnie to nieuleczalne, a wizyta u gastrologa wyznaczona na wakacje ^^'.
Śmiać się, czy płakać?

Na wakacje to ja już chuda miałam być, ale cóż chyba popróbuję jeszcze z jakimś sportem, no bo niby czemu mam się poddać? Musi być jakiś sposób i będę nad nim kombinować jedząc chipsy. Tak drodzy czytelnicy, znam życie.


Dostałam też skierowanie na USG, które mogę zrobić, aż o miesiąc wcześniej, więc w razie, jakby był to rak, to jest szansa, że nie zejdę czekając miesiąc na specjalistę, tylko wezmą mnie do szpitala, jak będę miała jeszcze tylko przerzuty.

Cóż... zawsze mogę też iść prywatnie, lecz jeśli mam być szczera nie podoba mi się płacenie z każdego mojego kieszonkowego (pensją tego nazwać nie można) za takie usługi. Bo raz, że opłaciwszy wszystkie składki, na prywatne usługi mnie już nie stać, a dwa że to już powoli przestaje być jakakolwiek opcja. W wiadomościach co rusz słyszę, że przerywają komuś CHEMIĘ, czy terapię równie okrutnej choroby, bo a to przekroczyli limit, a to lek nie doszedł na czas... Do ginekologa chodzę już musowo tylko prywatnie, bo w NFZ raz, że Ci lekarze często się zmieniają, a dwa, nierzadko słyszy się, jaki ktoś jest niedelikatny. Już pomijając, że skoro biorę regularnie tabletki, nie wyobrażam sobie, aby umawiając mnie na wizytę ktoś umówił mnie 7 miesięcy później... (recepty lekarze wypisują na ok. 6 miesięcy).

Są jednak gorsze przypadki. Pamiętam, jak moja babcia przyszła do szpitala z rakiem płuc. Nie mieli miejsc, zbadali ją jedynie pobieżnie, nie zauważyli przerzutów na wątrobie i stwierdzili, że może poczekać kilka miesięcy. Gdy karetka przywiozła ją 2 miesiące później, stwierdzili z kolei, że kwalifikuje się już tylko na hospicjum. A z jaką delikatnością i wyczuciem, wiecie jak to ujęli?
- Nie ma tu czego szukać, pani już tylko do hospicjum. 

Kiedy były rozmowy premiera o kompletnej prywatyzacji, powstało wiele protestów, i głównym argumentem było to, że jak ktoś zachoruje poważnie to nie znajdzie kilkudziesięciu tysięcy, aby leczyć się prywatnie, ale... No sorry, ja wolałabym wziąć kredyt, niż ryzykować, że przez jakiś debili nie dostanę leku na czas... Poza tym jest teraz masa możliwości... ubezpieczenia od nowotworów, pakiety w prywatnych klinikach, gdzie płaci się coś a la składka i ma zapewnioną tą podstawową opiekę... Ale nie! Będę płacić za jedno i drugie, bo jakieś babcie nie mogą zrezygnować z zawracania lekarzom dupy za darmola, bo gdzieś coś im strzyka nowego, a że leczą je w godzących w ludzką godność warunkach to im tam wsio ryba. Wychowane w biedzie ówczesnej Polski, szukają zainteresowania i kogoś z kim pogadają. Nie raz stałam w gigantycznej kolejce z temperaturą 41 stopni, wśród ogonka babć, które były na tyle zdrowe by ze sobą plotkować o bazarkowych zakupach, a jeśli trzeba było zająć jedno z niewielu miejsc w poczekalni, potrafiły i biec.

Mnie jednak przeraża ten fakt, że zdrowi ludzie zabierają komuś miejsce. Teraz wiele osób zapisuje się do specjalisty, by w razie, jakby się gorzej poczuł miał miejscówę. Moja ciocia była zatruta, dostała skierowanie do gastrologa, no ale na czerwiec dopiero, więc jej zdążyło przejść z 10 razy, jednak wizyty nie odwołała ;/. Tak właśnie przekraczamy budżet, a ludzie chorzy nie mają terminów, a warunki szkoda gadać, bo przecież kto by tam umiał zarządzać szpitalem? Lepiej samemu napchać sobie kieszenie. W szpitalu leżałam nie raz. Herbata o smaku zgniłej ścierki, sznureczek rzadkiego gówna z sali do łazienki i warzywka, poodparzane w pieluchach, zbyt rzadko zmienianych, to norma. Jak w ubikacjach są deski to już jest lux. Na papier nigdy nie liczcie.


Przykro mi, że to tak wygląda i jeszcze bardziej przykro, że ludzie buntują się przed każdą zmianą nawet tą dobrą. Wiadomo, że jakby była cała służba zdrowia sprywatyzowana, ceny by spadły, bo ostra konkurencja, a tak... Cóż... Mało kogo na nią stać, NFZ nie wyrabia, a my wyrzucamy kasę w błoto, bo nie zostajemy obsłużeni tak, jak powinniśmy (jeśli w ogóle).

Zdarzyło mi się usłyszeć, że lekarzowi szkoda promieni rentgena na mnie, zdarzyło mi się być odsyłaną z liścikami od jednego lekarza do drugiego, bo żaden nie zgadzał się z drugim, że do niego należy wykonanie podstawowych badań. Zdarzyło mi się czekać chorej 2 godziny mimo, że nie było kolejki, bo pani doktór piła sobie kawkę i plotkowała przez telefon. Zdarzyło mi się, że pani doktor tuż przed przyjęciem mnie wyszła i nic nie powiedziała. Dopiero, jak dogoniłam ją na ulicy raczyła mnie poinformować, że nie wzięła pieczątki i się wraca. Ani, żadnego ile jej zejdzie, ani czy w ogóle wróci...

Na szczęście z opieką weterynaryjną mam lepsze wspomnienia. Szybko i sprawnie leczą zwierzaki, znacznie szybciej niż ludzi. Ja jak miałam anginę męczyłam się nie wiadomo jak, a jak mój kot zachorował ot 2 zastrzyki i po sprawie. Wczoraj z kolei malutki był kastrowany. Dziwnie mi z tym, bo no... niby dojrzał, a wciąż jest taki drobniutki... 10 minut i po sprawie, niestety maluszek bardzo źle zareagował na narkozę, ale lekarz podał nam numer swojej komórki, i nie wyszedł dopóki nie obejrzał Felixia po raz drugi, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, mimo że ciocia pojechała z nim tuż przed 22. Może dlatego, że lekarzem chcą zostać ludzie, często dla prestiżu, a weterynarze to prawdziwi miłośnicy zwierząt? Kto wie. Mam jednak nadzieję, że coś się w przyszłości w tej Polsce zmieni, i wiążę duże nadzieje, iż jednak prywatyzacja dojdzie do skutku.

Moje maleństwo czuje się już dobrze:

Felix

niedziela, 3 marca 2013

Nic nie napiszę, bo nie wiem i nie rozumiem.

Zapewne znacie sytuację, kiedy ktoś opowiada Wam o rzeczy kompletnie Wam nieznanej. Pojawia się wtedy takie dziwne uczucie, że nie wiadomo, co powiedzieć, a i słuchać się średnio chce, bo nie macie pojęcia nawet o co chodzi. Zdarza się to często, kiedy poznajemy nową osobę, i ma ona jakąś pasję z dupy (nasz punkt widzenia), i z naszej strony zapada takie niezręczne milczenie wobec pełnych podniecania, świecących oczu, opowiadającego. Co jednak, jeśli chodzi o kogoś bliskiego?

Teoretycznie człowiek nam bliski to ktoś taki, z kim mamy wspólne tematy, więc jak pojawi się jeden, na który nie znajdziemy komentarza, to krzywda nam się nie dzieje, prawda? A co jeśli ktoś nam bliski przechodzi przemianę? Czasem naszym przyjaciołom zdarzają się sytuacje, które powodują duchową przemianę, jak przeżycie wypadku, czy choćby urodzenie dziecka. Wtedy teoretycznie też nie powinno się nic dziać, bo jeśli bliski chce byśmy dalej uczestniczyli w jego życiu, to po prostu opowie o swoich przeżyciach tak, by nam to wytłumaczyć i dalej będzie dzielił z nami resztę tematów. Niestety często zdarza się, że ludzie mają w dupie to, czy ich rozumiemy czy nie, i po prostu idą do tych, co mają podobne przeżycie za sobą i ich zrozumieją. Co więcej, poświęcają się temu swojemu przeżyciu w całości, jakby reszty ich osobowości w ogóle nie było...

Skąd ten temat? Ano wiele moich blogowych znajomych, z którymi poczułam jakąś więź, z którymi chętnie wymieniałam poglądy - urodziło. Doświadczyłam tej przemiany boleśnie. Oczywiście cieszę się z ich szczęścia i chętnie dowiedziałabym się, jak wygląda naprawdę macierzyństwo, co się wtedy czuje, jakie pojawiają się problemy. Niestety zazwyczaj czytam, że oooo kolejny ząbek, ooo dziś przespało dziecko godzinkę dłużej, ooo dziś zesrało się do nocniczka, a reszta notek o testowaniu, gryzaczków, kaszek i zabawek i proszą o opinię innych. Takie blogi zaczynają chętnie czytać inne mamy, a ja cóż... mam poczucie, że brakuje tam dla mnie miejsca. Bo, co ja nie-mama mam rzec o cudownym wpływie termoforów na maleństwo, czy czym smarować dziąsła malucha? No jaki mam zostawić komentarz? Nie sądzę, aby proszono akurat o moją opinię -_-'.


Rozumiem, że dziecko jest pochłaniaczem czasu, przez co głównym elementem życia, no ale na pewno są jakieś związane z tym przeżycia... Wciąż przecież istnieje, a przynajmniej POWINNO być jakieś życie poza tym. Przykro mi, czytać czyjegoś bloga powiedzmy pół roku i nadal nie mając wzmianki co u niego... Gratuluję mamie Marcie, która została mamą dwukrotną prawie w ty samym czasie i nie zrezygnowała ze swojego hobby, czy intensywnego życia. Podziwiam ją i stawiam jako wzór, dla tych, którzy płaczą, że odkąd mają dziecko, nie mają na nic więcej czasu. Dzięki też Aguq, że czasem napiszesz notkę, jak tą o dzieciach w kościele, gdzie mam swoje zdanie i mogę się nim podzielić, bo temat w miarę ogólny. Niestety innych notek, gdzie non stop jest o grzechotkach, pieluszkach - nie skomentuję. Jeśli chcecie mieć więcej czytelników, po prostu miejcie na uwadze, że nie czytają Was tylko mamy, ale i ludzie, którzy mają to dopiero przed sobą, bądź dziecka w ogóle nie planują. Nie muszę zaglądać na takie blogi, które mnie nie interesują, ale i nie chcę zrywać więzi z ludźmi, z którymi wcześniej wymieniałam się wszystkimi poglądami, bo najzwyczajniej w świecie mi szkoda.

Już kiedyś pisałam o ludziach, którzy piszą o sobie tylko w kontekście innych, jakby nie mieli własnego Ja. O ludziach, którzy piszą tylko o sobie jako mama swojego dziecka, czy jako partnerka swojego męża. Wtedy dostałam kilka hejterowskich komentarzy, bo... cóż tym osobom, które odniosły to do siebie, bardzo się to nie spodobało. Mimo że nie pisałam o nikim konkretnym wówczas, część chciała koniecznie mi coś udowodnić. Co prawda w czasie tego udowadniania, rzeczywiście wychodził widoczny brak ambicji, planów i swoich prywatnych spraw, ale mnie serio zwisa i powiewa, jak ktoś pożytkuje swoje życie. Poprzez tą notkę mam jednak nadzieję zostać nieco zrozumiana. Bo ciężko utrzymać z kimś kontakt, czy lepiej kogoś poznać, skoro ktoś chce abyśmy poznawali tylko jego dziecko czy chłopaka. I w sumie też mi to zwisa i powiewa, jeśli wchodzę na czyjś blog po raz pierwszy, ale jak kogoś już dłużej czytam i wsiąkam w jego sytuację to czuję się co najmniej dziwnie... Moja przyjaciółka też ma niedługo urodzić i mam szczerą nadzieję, że zachowa równowagę pomiędzy opieką nad maleństwem, a swoimi sprawami, co zresztą sama planuje. Bo dziecko potrzebuje dużo uwagi, szczególnie na początku, ale każdy jej potrzebuje, każda mama też powinna spojrzeć czasem na siebie. Wszystkie zaś osoby opisujące komuś sytuację, powinny zdecydować komu ją opisują. Czy tylko dla ludzi z podobną sytuacją, czy także dla tych z zewnątrz. Jak spotkam na blogu dopisek, że jest on tylko dla mam - nie będę się tam pokazywać, i każdy będzie zadowolony.
Amen.