Nie, nie poczułam wiosny, bo jak tylko wszystko zaczęło się układać i rozpoczęłam nowy semestr z rozmachem to przecież musiało mnie jebnąć do łóżka -_-'. No, a że tydzień to mało, to pod koniec 7 dnia kurowania się, poczułam się gorzej i kaszlałam do tego stopnia, że zwracałam posiłki. Powędrowałam, więc grzecznie po antybiotyk i cóż... Czekam na cud ozdrowienia, bo uwierzcie, lub nie, ale słońce zza okna, nijak nie poprawia nastroju.
Dobra wiadomość - przytyłam i nie mogę schudnąć nie bo gruba ze mnie świnia, ale bo jestem chora gastrologicznie.
Zła wiadomość - prawdopodobnie to nieuleczalne, a wizyta u gastrologa wyznaczona na wakacje ^^'.
Śmiać się, czy płakać?
Na wakacje to ja już chuda miałam być, ale cóż chyba popróbuję jeszcze z jakimś sportem, no bo niby czemu mam się poddać? Musi być jakiś sposób i będę nad nim kombinować jedząc chipsy. Tak drodzy czytelnicy, znam życie.
Dostałam też skierowanie na USG, które mogę zrobić, aż o miesiąc wcześniej, więc w razie, jakby był to rak, to jest szansa, że nie zejdę czekając miesiąc na specjalistę, tylko wezmą mnie do szpitala, jak będę miała jeszcze tylko przerzuty.
Cóż... zawsze mogę też iść prywatnie, lecz jeśli mam być szczera nie podoba mi się płacenie z każdego mojego kieszonkowego (pensją tego nazwać nie można) za takie usługi. Bo raz, że opłaciwszy wszystkie składki, na prywatne usługi mnie już nie stać, a dwa że to już powoli przestaje być jakakolwiek opcja. W wiadomościach co rusz słyszę, że przerywają komuś CHEMIĘ, czy terapię równie okrutnej choroby, bo a to przekroczyli limit, a to lek nie doszedł na czas... Do ginekologa chodzę już musowo tylko prywatnie, bo w NFZ raz, że Ci lekarze często się zmieniają, a dwa, nierzadko słyszy się, jaki ktoś jest niedelikatny. Już pomijając, że skoro biorę regularnie tabletki, nie wyobrażam sobie, aby umawiając mnie na wizytę ktoś umówił mnie 7 miesięcy później... (recepty lekarze wypisują na ok. 6 miesięcy).
Są jednak gorsze przypadki. Pamiętam, jak moja babcia przyszła do szpitala z rakiem płuc. Nie mieli miejsc, zbadali ją jedynie pobieżnie, nie zauważyli przerzutów na wątrobie i stwierdzili, że może poczekać kilka miesięcy. Gdy karetka przywiozła ją 2 miesiące później, stwierdzili z kolei, że kwalifikuje się już tylko na hospicjum. A z jaką delikatnością i wyczuciem, wiecie jak to ujęli?
- Nie ma tu czego szukać, pani już tylko do hospicjum.
Kiedy były rozmowy premiera o kompletnej prywatyzacji, powstało wiele protestów, i głównym argumentem było to, że jak ktoś zachoruje poważnie to nie znajdzie kilkudziesięciu tysięcy, aby leczyć się prywatnie, ale... No sorry, ja wolałabym wziąć kredyt, niż ryzykować, że przez jakiś debili nie dostanę leku na czas... Poza tym jest teraz masa możliwości... ubezpieczenia od nowotworów, pakiety w prywatnych klinikach, gdzie płaci się coś a la składka i ma zapewnioną tą podstawową opiekę... Ale nie! Będę płacić za jedno i drugie, bo jakieś babcie nie mogą zrezygnować z zawracania lekarzom dupy za darmola, bo gdzieś coś im strzyka nowego, a że leczą je w godzących w ludzką godność warunkach to im tam wsio ryba. Wychowane w biedzie ówczesnej Polski, szukają zainteresowania i kogoś z kim pogadają. Nie raz stałam w gigantycznej kolejce z temperaturą 41 stopni, wśród ogonka babć, które były na tyle zdrowe by ze sobą plotkować o bazarkowych zakupach, a jeśli trzeba było zająć jedno z niewielu miejsc w poczekalni, potrafiły i biec.
Mnie jednak przeraża ten fakt, że zdrowi ludzie zabierają komuś miejsce. Teraz wiele osób zapisuje się do specjalisty, by w razie, jakby się gorzej poczuł miał miejscówę. Moja ciocia była zatruta, dostała skierowanie do gastrologa, no ale na czerwiec dopiero, więc jej zdążyło przejść z 10 razy, jednak wizyty nie odwołała ;/. Tak właśnie przekraczamy budżet, a ludzie chorzy nie mają terminów, a warunki szkoda gadać, bo przecież kto by tam umiał zarządzać szpitalem? Lepiej samemu napchać sobie kieszenie. W szpitalu leżałam nie raz. Herbata o smaku zgniłej ścierki, sznureczek rzadkiego gówna z sali do łazienki i warzywka, poodparzane w pieluchach, zbyt rzadko zmienianych, to norma. Jak w ubikacjach są deski to już jest lux. Na papier nigdy nie liczcie.
Przykro mi, że to tak wygląda i jeszcze bardziej przykro, że ludzie buntują się przed każdą zmianą nawet tą dobrą. Wiadomo, że jakby była cała służba zdrowia sprywatyzowana, ceny by spadły, bo ostra konkurencja, a tak... Cóż... Mało kogo na nią stać, NFZ nie wyrabia, a my wyrzucamy kasę w błoto, bo nie zostajemy obsłużeni tak, jak powinniśmy (jeśli w ogóle).
Zdarzyło mi się usłyszeć, że lekarzowi szkoda promieni rentgena na mnie, zdarzyło mi się być odsyłaną z liścikami od jednego lekarza do drugiego, bo żaden nie zgadzał się z drugim, że do niego należy wykonanie podstawowych badań. Zdarzyło mi się czekać chorej 2 godziny mimo, że nie było kolejki, bo pani doktór piła sobie kawkę i plotkowała przez telefon. Zdarzyło mi się, że pani doktor tuż przed przyjęciem mnie wyszła i nic nie powiedziała. Dopiero, jak dogoniłam ją na ulicy raczyła mnie poinformować, że nie wzięła pieczątki i się wraca. Ani, żadnego ile jej zejdzie, ani czy w ogóle wróci...
Na szczęście z opieką weterynaryjną mam lepsze wspomnienia. Szybko i sprawnie leczą zwierzaki, znacznie szybciej niż ludzi. Ja jak miałam anginę męczyłam się nie wiadomo jak, a jak mój kot zachorował ot 2 zastrzyki i po sprawie. Wczoraj z kolei malutki był kastrowany. Dziwnie mi z tym, bo no... niby dojrzał, a wciąż jest taki drobniutki... 10 minut i po sprawie, niestety maluszek bardzo źle zareagował na narkozę, ale lekarz podał nam numer swojej komórki, i nie wyszedł dopóki nie obejrzał Felixia po raz drugi, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, mimo że ciocia pojechała z nim tuż przed 22. Może dlatego, że lekarzem chcą zostać ludzie, często dla prestiżu, a weterynarze to prawdziwi miłośnicy zwierząt? Kto wie. Mam jednak nadzieję, że coś się w przyszłości w tej Polsce zmieni, i wiążę duże nadzieje, iż jednak prywatyzacja dojdzie do skutku.
Moje maleństwo czuje się już dobrze:
Felix