sobota, 29 grudnia 2012

Kosmetykowo

Ponieważ wiele osób już domagało się posta kosmetycznego, postanowiłam w końcu się za niego zabrać. Oczywiście za poradami różnych osób, w końcu coś mi się udało powybierać, więc opiszę to, czego używam teraz i cóż... liczę na porady i opinie. Bo w poście wyrażę tylko swoje własne.

Włosy:

Tuż przed myciem, jakąś z godzinę wcześniej psikam się odżywką, która niby miała być bez spłukiwania, ale jak się jej nie spłucze, włosy są tłuste, jak cholera.  Ok, świadczy to o bardzo odżywczym składzie, ale jednak nie będę z czymś takim łazić na łbie ^^'. Wolę, więc nałożyć jej jak najwięcej, wetrzeć, pochodzić i umyć głowę, wierząc w to, że jakiś tam efekt ma ;P. Aczkolwiek prawdopodobnie więcej już tego nie kupię ;/.



Jeśli chodzi o szampon to wybrałam ten:

Nie wymaga ode mnie żadnej reklamy. Umyjecie raz nim głowę i się zakochacie, szczerze ;). I nie chodzi nawet o sam efekt, jaki robi na włosach, a o doświadczenie w trakcie mycia. W ogóle go nie czuć, jak wylewa się na głowę, ale rozchodzący się delikatny chłodek jest bardzo fajnym doświadczeniem. Mogłabym ten szampon tak lać i lać ;P.

Po spłukaniu szamponu nakładam odżywkę do włosów zniszczonych. Nie, nie mam takich, ale podejrzewam, że właśnie dzięki tego typu odżywkom ;)

Po umyciu głowy czas na maskę. Na razie wybrałam TOŁPA, z braku laku ;P. Powiem Wam, jednak, że rzeczywiście już po pierwszym zastosowaniu, czułam, że moje włosy są mocniejsze. Oczywiście podejrzewam, że to dlatego, iż cała nie dała się spłukać, temu włosy były inne, ale wszyscy ją zachwalają, jako naprawdę odżywczą. Osobiście, jednak ponieważ kocham długie włosy będę ją stosować na przemian z maską wygładzającą, bo jak się szybko zapuszcza to końcówki zaczynają się rozdwajać, a nie chcę do tego dopuścić, aby ścinać potem nie wiadomo ile.
Więc prawdopodobnie już niedługo sięgnę po tą:
Kiedy włosy osuszę lekko ręcznikiem. Czas na świeżość bawełny! Zapobiega przetłuszczaniu się włosów i przede wszystkim cudnie pachnie <3. Nie wiem, czy zostawię ją w swoim ekwipunku na stałe, bo nie zakochałam się, jakoś specjalnie (lepszy chyba jedwab w płynie) na razie używam, bo chciałam wypróbować, a jest całkiem wydajna. Pomaga też rozczesać włosy po myciu:
Na co dzień z kolei, w zasadzie przed każdym czesaniem się używam odżywki bez spłukiwania Gliss Kura do włosów mocno zniszczonych, aby właśnie takie nie były ;P. Rzeczywiście widzę po tym efekty, bo od wielu miesięcy nie byłam u fryzjera, a moje końcówki wyglądają niemal, jak tuż po ścięciu. Nie rozdwajają się, są gładkie zdrowe. Polecam to gorąco akurat!
Cóż... na włosach nigdy nie zamierzam oszczędzać, bo są dla mnie najważniejsze. Lubię nosić długie, więc muszą być odpowiednio zadbane.

Ciało:

Balsam do ciała bardzo mi pasuje Garniera.Balsam albo mus. Oba i ładnie pachną i dobrze nawilżają i szybko się wchłaniają, a co najważniejsze: nie są za drogie. Jako alergiczka, która musi mieć szereg specjalistycznych kosmetyków do twarzy, oszczędzam na innych, które mnie nie uczulają ;P. Używam dokładnie takiego:
Ponieważ ze względu na zbyt wrażliwą skórę i uczulenie na środki chemiczne golę nogi zwykłą golarką dopóki nie nazbieram na domowy laser, dokupiłam sobie oliwkę łągodzącą podrażnienia po goleniu. Bo niestety moje nogi są całe czerwone ^^. Nie powiem, szybka ulga ;).


Na cellulit używam Eveline 3D slim. Czy działa to nie wiem, bo zapominam się nim smarować regularnie ;P. Lubię go jednak za orzeźwienie jakie daje po smarowaniu i za cenę. Raz posmarowałam nim kawałek mojego A..Reakcja byłą taka:
- Ajajajajjajaj! To szczypie, weź zabierz to ode mnie!
Szczypać nie szczypie, ale jakby ściąga skórę, wiec podejrzewam, że stosowany regularnie mógłby zadziałać ;P. Mają ten krem w wielu wersjach.
Zamierzam o skończyć jak najszybciej i wypróbować Niveę Q10.
Kiedyś stosowałam rollera Garniera, ale uczucie było takie samo jak po Eveline. Skórę ujędrniło, cellulit nadal ma się dobrze. Jak Nivea nie poskutkuje poszukam, czegoś bardziej specjalistycznego, na razie sprawdzam to, co jest na moją kieszeń ;).

Za niedługo zamierzam też sprawdzić "domowe SPA", które dostałam pod choinkę. Składa się z żelu na cellulit właśnie i balsamu ujędrniającego do całego ciała. Zobaczymy. Pachnie całkiem. Jak się sprawdzi to polecę. Bo firma mało znana.

Do rąk używam kremu Sephora. Nie był, jakiś super drogi, a też jest do skóry bardzo wrażliwiej, nie podrażnia, zaś efekt nawilżenia widać już po pierwszym użyciu. Ręce są o wiele gładsze, więc jest on idealny szczególnie na zimę.
Takiego samego kremu używam do twarzy. Jak się nim posmarowałam naprawdę poczułam ulgę. Może i firma QLINIQUE jest lepsza, bo ma naprawdę specjalistyczną serię przetestowanych dermatologicznie kosmetyków, ale cena po prostu straszy. Nie dam za malutkie pudełeczko ponad stówy... Nawet, mimo że mieli specjalny krem do łagodzenia alergicznych zaczerwień. I nie dałabym tyle choćby ich krem mówił do mnie: mamo.


Twarz:

Tu była masakra w dobraniu dla mnie kosmetyków, bo każdy podkład, ale to każdy mnie uczulał. Nawet pędzle do makijażu! Próbowałam wszystkiego, lepszych marek, droższych, mieszanek podkładu z kremem i dupa. Jedyne co mi spasiło to BB Eveline, ale też na jakiś czas. Różnica byłą taka, że nie uczuliło mnie po kilku godzinach, a po kilku dniach. YEAH. 

Znajoma blogerka przesłała mi kilka stron z naturalnymi kosmetykami, które nie powinny mnie uczulać, ale nie były najtańsze, aby w ciemno kupić je przez internet. Potrzebowałam doradzenia, w sprawie koloru, sprawdzenia konsystencji i czy po nałożeniu na twarz rzeczywiście mnie nie piecze. Nie było też info o testach dermatologicznych. Wiele dziwnych rzeczy mnie już uczulało, łącznie z wodą u ruskich, więc no way. 

W Douglas przetestowałam dwa kosmetyki, o naturalnym składzie: clarins i qliniqeu. Moja twarz nie tylko nie piekła, ale poczuła ulgę! Tak było jej dobrze i tak złagodziły podkłady moje wcześniejsze podrażnienia! Byłam zdecydowana na zakup, dopóki nie usłyszałam ceny.... 150 zł za tak maleńką tubeczkę? Powariowali?

Oczywiście też kupiłam w sephorze. Mieli świąteczne promocje i nieźle na tym wyszłam a tam i tak 200 ml kosztowało zaledwie 60 zł, a na ciele wyglądało bardzo podobnie i równie mocno nawilżało moją biedną skórę. Po dniu chodzenia, wysypki nie ma, więc podejrzewam, że to strzał w dziesiątkę. Jak koś ma wrażliwą cerę polecam gorąco! Naprawdę dobrze komponuje się ze skórą i nie widać tzw. "tapety". ;)
Od razu pani pomogła mi dobrać odpowiedni róż i antyalergiczne pędzle. W końcu mnie nie piecze, gdy nakładam go na policzki ;).


Do oczu używam eyelinera Astora. Ma bardzo cieniutki pędzelek i łatwo, początkującej mnie, zrobić kreski. Dla innych początkujących polecam, jak wyjdziecie za linię, łatwo wyrównać to nawilżonym patyczkiem do uszu.
Na dolne kreski używam kredki do oczu, ale na razie nie mogę znaleźć żadnej sensownej. Najbardziej mi pasuje taka we flamastrze, ale jest bardzo trudno dostępna. Kupiłam ją raz, jakiejś dzikiej firmy, niestety już się skończyła, a znaleźć jakąkolwiek inne, jest dość trudno. Z braku laku, wzięłam pierwszą lepszą wyciskaną. Stricte kredek nie toleruję odkąd wbiłam sobie zadrę do oka, a wkład się złamał zostawiając pod powieką. ^^'

Cienie do powiek używam baaaaardzo okazjonalnie. I w takich naturalnych kolorach, jak róże i brązy, bo nie jestem typem, który lubi widoczny makijaż, więc niebieskie i zielone kolorki odpadają. Kupiłam więc paletkę Isadora, ale w kolorach właśnie brązów.
Tuszu używam Maybelline.  Bo jest tani i w miarę porządny. Często są na niego przeceny, więc czemu nie? Na razie mam 2, jeden wodoodporny, który baaaardzo ciężko zmyć, i który polecam na wszelkie wzruszające momenty, czy kłótnie z facetem. 

Drugi, jaki kupiłam to ten nowy mus. Naprawdę ładnie się nakłada, nie skleja rzęs, nie ma grudek, ani plamek, ale jak będzie się dalej sprawował to zobaczymy. Na pewno na Sylwka go nie nałożę, bo po pijaku mogę i płakać i się trzeć ;P
Przejdźmy do ust. Jeśli wychodzę na krótko używam szminki we flamastrze i na to kładę niewielką ilość jaśniejszego błyszczyku. Wygląda to najładniej ze wszystkiego, ale czasami, jak się nałoży więcej rzęsy potrafią przyklejać się do dolnych rzęs ^^'.

Dlatego na dłuższy dzień polecam szminkę LOREAL, która trzyma naprawdę długo, i ma takie błyszczące brokaciki przez co wygląda, jak błyszczyk trochę.
A jeśli czeka Was dłuuuga impreza, pełna żarcia i picia z całego serca zapraszam do kupienia pomadki max factor lipfinity. Trzyma do 8 godzin, choćby nie wiem co się działo! Żarłam, piłam, wycierałam usta ręką - kolor dalej był idealny.Składa się ona z dwóch części: błyszczyka i utrwalacza:
Makijaż zmywam póki co, toniko-mleczkiem Nivea.
Ale chyba trochę mnie podrażnia i generalnie to szału nie ma. Prawdopodobnie dokupię potem w sephorze wodę micelarną, która nie powinna mnie podrażniać.
Płyn do demakijażu oczu i ust Nivea. Ten z kolei jest bardzo delikatny i oczka przecieram z przyjemnością :))).
Chętnie później jak skończę ten spróbuję czym się różni od tego dwufazowego, ale to dopiero z czasem ;).
Od czasu do czasu też peeling, do którego używam wspaniałomyślnie wydębionego Garniera:
Więc to mniej więcej używam. Sporo tego wyszło, więc zapewniam Was, że nie wszystko na raz. Na razie z większości jestem zadowolona, ale jak macie coś do polecenia na moją delikatną skórę - będę wdzięczna bo na razie tylko testuję w zasadzie i sprawdzam, niektóre kosmetyki mam droższe, ale jakbym znalazła coś tańszego i równie dobrego, byłabym szczęśliwa. Inne mam gorsze i tańsze, te najbardziej popularne, ale również nie narzekałabym, gdyby znalazło się coś WOW, zamiast.

Potrzebuję też lekcji z makijażu. Otóż, oglądając filmiki instruktażowe, laska używała jakiegoś rozświetlacza na pędzelku. Na policzki i powieki. Gdy o to spytałam w sklepie dali mi po prostu rozświetlający róż -_-'. Podejrzewam, że to cudo nazywa się Primerem, ale ponieważ na filmie wyglądało nieco inaczej nie mam 100% pewności, szczególnie, że nie wiem co to dokładnie primer xD. Oświećcie mnie!

czwartek, 27 grudnia 2012

Zakochana socjopatka

Ludzie, których kochałam szybko mnie opuszczali, nic więc dziwnego, że jako dziecko miałam ich po prostu głęboko w poważaniu. Nie miałam pojęcia, ani co to miłość, ani tym bardziej, co to przywiązanie.

Kiedy się narodziłam mieszkałam z mamą, babcią i ciocią. Mama wpadała do domu na 2-3 dni, po czym wsiąkała, gdzieś latając po imprezach i bojąc się wrócić do domu ze względu na możliwą awanturę. Ciocia chodziła jeszcze do liceum. Miała swoich znajomych, swoje plany, po liceum rozpoczęła pracę i studia i także nie było jej prawie w domu, no chyba, że akurat musiała mnie przypilnować, bo babcia pracowała w szpitalu, więc miała różnie poustawiane dyżury. 

Pewnego dnia (nie pamiętam ile miałam lat, może ze 4?), wpadła do domu moja matka i oznajmiła, że się stąd wynosi, że zamieszka ze sowim facetem. Mama się pakowała, wiele rzeczy w tym domu było jej. Babcia z kolei cieszyła, że wreszcie będzie święty spokój. A ja? Ja byłam przerażona. Podeszłam do mamy cała zapłakana i powiedziałam:
- Mamusiu, jeśli musisz iść już na stałe, to zostaw chociaż telewizor....
Tiaaaa.... więc jak widzicie uczucia, jakieś tam miałam, ale nie do tego, co trzeba :P. Wyrastałam na prawdziwą materialistkę i owszem, dalej nią jestem.

Nie pamiętam świąt, tych prawdziwie rodzinnych, bo byłam jeszcze za malutka. Zdjęcia, jednak mówią, że moja rodzina była (jest?) znacznie większa. Przy stole siedziała, żyjąca jeszcze wówczas prababcia, brat babci z żoną i dwójką dzieci, i jakieś kuzynki. Potem, jednak wujek także zaczął pić, rozwalił swoją rodzinę, kuzynki się fochnęły i została mi tylko babcia i ciocia, które co roku na każde Boże Narodzenie, wynagradzały mi brak rodziny prezentami. Nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie. Lubiłam, jak się zostawiało mnie w spokoju i niknęłam w swoim świecie, do którego dochodziły coraz to nowsze zabawki, lecz przyszedł w końcu taki moment, kiedy poczułam się po prostu... samotna.

Było to po zmianie opiekuna prawnego, którym jak miałam 15 lat, została ciocia. Wyprowadziłyśmy się, a babcia prawie do swojej śmierci była na nas śmiertelnie obrażona za to, że została sama. Wtedy na święta z ciocią chodziłyśmy, albo do jej przyjaciół w górach, albo do rodziny jakiejś mojej przyjaciółki, która zapraszała nas z grzeczności. Ponieważ, jednak nawet mi było głupio się gdzieś wpraszać, zazwyczaj wygrywały góry. Ciocia była tam witana z otwartymi ramionami, a ja zamykałam się w swoim pokoju, który z czasem też tam powstał i gdy radość z prezentów opadała, zaczynałam tęsknić. Tęskniłam za kimś bliskim, za rodziną, za prawdziwymi świętami, choć ich nie znałam. Było to jednak bezsensu. Smutne, ale wiadomo, że Mikołaj nie przyniósłby mi rodziny pod choinkę, więc skupiłam się już tylko na ich technicznej stronie. Czekałam tylko na prezenty, które zawsze były starannie przemyślane i drogie. Święta, nie święta, urodziny, imieniny, zawsze chodziło mi o to samo. Zapraszałam znajomych na imprezę, a jak nie docierali plułam se w brodę, że wydałam za dużo na żarcie i dostałam o ileś mniej prezentów. W szkole przecież też z niewieloma osobami się zżyłam.
----------------------------------------------------------------------
Leżał obok. Objęłam go najmocniej, jak potrafiłam i pocałowałam w policzek. Nikt nigdy nie był, aż tak dla mnie ważny.
- Zostań - wyszeptałam.
- Przecież masz czym się bawić - zaśmiał się i puścił do mnie oko, nie zdając sobie sprawy, jak mocno trafia w sedno. Tym razem mimo naprawdę cudnych prezentów, nie z ich powodu byłam szczęśliwa. Odkąd tylko pojawił się w moim życiu, święta zaczęły być czymś więcej. Choćby głupie schwycenie jego ręki pod stołem, daje mi poczucie bliskości, jakiego nigdy nie miałam w żadne święta, a te.... tegoroczne były szczególne. Po raz pierwszy od wieeeeeeeelu lat spędziłam je z odzyskaną mamą, ciocią i A. Piliśmy drinki, śmieliśmy się, graliśmy w karty, oglądaliśmy "Mamucią gwiazdkę" i dręczyliśmy nasze osobiste koty ;P. O tak są umęczone:


- Wrócę - odszepnął A. całując mnie czule. A dziś przyszedł już ze swoim e-papierosem w pokrowcu, w podręcznej kieszonce. Prezencik spasował ;). A ja jego w życiu bym nie sprzedała za telewizor, noooo, chyba że Samsung Smart TV xD.

Ja faktycznie z prezentami też, jak zwykle nie mam, co narzekać. Dostałam cudownie nowoczesną mikrowieżę, czyli wyśmienicie, jak przystało na maniaka technologicznego. Tak wygląda:

Dostałam jeszcze poncho, kuferek na biżuterię, komplet z Apartu: kolczyki i naszyjnik, kolczyki z Kruka, zestaw pończoch (ale to chyba był prezent dla A. w zasadzie ;P), zestaw Body SPA i największy na rynku pen drive 64 GB. Bardzo się przyda na bibliotekę muzyki, bo moja wieża odtwarza piosenki nawet z pen drivów, telefonów, czy komputera ;). Na szczęście reszta bliskich także była zachwycona prezentami ;).

A po świętach potkała mnie kolejna niespodzianka na bankowym koncie. Mama dziewczynki, którą uczę przesłała mi wynagrodzenie z premią świąteczną. Wiedziałam już, co z nią zrobić ;). Wyprzedaże poświąteczne to, jak druga gwiazdka :P. A mnie przypiliło z nowymi kosmetykami, bo coraz więcej rzeczy mnie uczula ;(. Ale o kosmetykach będzie w innej notce, bo podejrzewam, że nie tylko ja miewam wypryski po podkładach i nie wiedziałam, co z tym zrobić ;P.

U mamy z kolei, gdy układała swoje wymarzone puzzle, które także znalazła pod choinką, włączyła się sama suszarka. Ot tak, na pstryczku, gdy ona i jej facet siedzieli w pokoju. Ani nie spadła, ani się nie przemieściła, tylko włączyła. Może... może babcia też na swój sposób, też była z nami?

wtorek, 25 grudnia 2012

Świąteczne żarcie

Rozumiem, że święta powinny być wystawne, ale niekoniecznie potrafię zrozumieć na co komu wiadra śledzi po 50 rodzajów. Mięsa nie je się tylko w wigilię, więc pojęcia nie mam, kto liczy na zjedzenie tego wszystkiego w ciągu jednego dnia? Jakby nie można było wziąć malutkich puszeczek, czy kupić na wagę.

Od pierwszego dnia świąt żre się wędliny. Ponieważ nie można wziąć po 30 dag kilku rodzai, tylko kupuje się w KAWAŁACH, (jakby zbyt straszne byłoby, że komuś zasmakuje jedna i się wcześniej skończy), napycham się kanapkami, a na obiad jem kapustę, bo jest jej najwięcej. Kapustę wigilijną ze śliwką, bigos, pierogi z kapustą i grzybami... Ponieważ wszędzie są też grzyby, grzybówkę pomijam bo mój żołądek nma się za dobrze i tak. Po kapuście ląduję na godzinę, dwie w toalecie i wracam głodna. Proponują mi kolejne kanapki i kolejną kapustę, albo jeszcze lepiej śledziki po kapuście.


Ciast nie jadam, bo jestem uczulona na ich główny składnik (na jajka), chipsów i innych przekąsek nie ma, bo: "jest tyle żarcia". Ziemaków do obiadu nie ma, bo: "jest tyle chleba" (no i temu pewnie tak latam), a ja jak co roku jestem kurwa głodna. Zaczęcie jedzenia mięsa wcale nie zmieniło mojej sytuacji. Jak jem mięso to porobili wszystko z jajkiem, abym nie daj Boże się w tym roku nie najadła.

Oczywiście znoszę to z godnością. Próbowałam dziś cichaczem ugotować spaghetti, ale przegoniono mnie z kuchni walnięto chochlą i dano.... uwaga, bo nie zgadniecie... kapustę! Także idę zrobić sobie zaraz zwykłą kanapkę, no co co? Zagryzam zęby, ciotka pojutrze wyjeżdża, rozdam część szynek i śledzi, kapustę już wyrzucę i zacznę jeść jak człowiek. No i najważniejsze... kupię chipsy <3.

A jak tam to wygląda u Was? Zazwyczaj ludzie są przejedzeni ^^'.
PS. Co dostaliście od Mikołaja? ;P

niedziela, 23 grudnia 2012

Merry Kurisumasu!

U mnie przygotowania do świąt już prawie zakończone. Prezenty popakowane, pierogi zrobione, jeszcze tylko makaron z ciasta, które z nich zostało, i już. A jutro czekam tylko na A. i jedziemy do mojej matki na wigilię. Trochę szaleńczo, bo Misiek ma dyżur przez całe święta, ale liczę, że obejdzie się bez żadnej awarii i spędzimy je razem w całości.

Pierwszy raz będę spędzać święta w tym gronie. Co prawda myśl, że zamiast babci przy stole usiądzie A., nie jest już aż tak miłą. Jedno dobre z tego wszystkiego wyszło - moja mama dalej nie pije. To już prawie rok, jak przestała i w pełni wróciła do mojego życia. Może dlatego tak się cieszę i nie mogę doczekać? Będę mieć wszystkich bliskich przy sobie. Wszystkich żyjących bliskich.

Choinki tylko u siebie nie mam z tegoż powodu, że wygląda to mniej więcej tak:


Nie mogę się doczekać, jak zobaczą prezenty, które im zafundowałam ;).
cioci -> torebkę i filtr do wody Dafi (mamy strasznie twardą, nawet po przegotowaniu, a ciotka ma chory kręgosłup i nie może dźwigać flaszek z mineralną)
matce -> zestaw kosmetyków do włosów: maseczki, odżywki, mgiełki, stylizujące pianki (ma bardzo zniszczone, a nie stać jej na kurację) i pendriva 16 GB, bo narzekała, że nie ma jak przenieść głupiego filmu DVD bez nagrywania na płytę
Miśkowi -> e-papierosa (chciał se złożyć, bo popala czasem, a po co ma sobie szkodzić?, ale średnio mu to szło) i model statku do sklejenia (to żeglarz i taka złota rączka, lubi się grzebać w różnych takich). 

Także każdemu dobrałam to, co rzeczywiście chciałby dostać, a strasznie lubię radosne uśmiechy na twarzach tych, których kocham :)

No dobra, czas się zmywać z neta. Więc życzę Wam cudownych świąt Bożego Narodzenia i refleksji, które pozwolą zebrać siłę na Nowy Rok! Pamiętajcie, że wszystko jest zależne od Was. Czas zacisnąć pięści i walczyć o to,czego pragniecie, no chyba, że już to macie ;). Na koniec klip (dla tych, co mają internet stacjonarny xD) pełen dobrej energii. Tak, też uważam, że oglądają za dużo anime, ale to jacy są weseli tutaj sprawia, że niewiele mnie obchodzi, czy coś biorą, i czy wszystko z nimi w porządku ;).



WESOŁYCH ŚWIĄT!!!!!!!!!!!!!!!!!!

czwartek, 20 grudnia 2012

Droga do ojca cz.2

Jakiś czas temu napisałam Wam, że dojrzałam do tego, aby poznać swojego ojca. Moja sytuacja rodzinna jest mocno skomplikowana. Matka mając 16 lat zaszła w ciążę bo... chciała zobaczyć, jak to jest mieć dziecko. W swoje dni płodne wyhaczyła, jakiegoś gościa na dyskotece, przekonała go, że nie muszą się zabezpieczać, bo bierze tabletki, i stało się. Jestem.

Mogłabym się poużalać chwilkę nad sobą, że przybyłam na świat w tak beznadziejny sposób, ale z drugiej strony był on dość... wyjątkowy ^^' i wyjątkowa się czuję. Nie, nie tylko dlatego, że wszystko się rozsypuje w moich rękach i zbieram wszystkie najdziwniejsze przygody, jakie mogą się przytrafić. Ani nawet nie dlatego, że zaraziłam się, jakimś badziewnym wirusem w sposób, w jaki zaraża się nim 1% społeczeństwa.


No, ale mniejsza ze szczegółami. Wróćmy do głównego tematu. Ojca nigdy na oczy nie widziałam nawet na zdjęciach, choć odezwał się do mnie raz, jak byłam dzieckiem. Wybrałam, jednak kiepski moment. Toczyła się sprawa, przez którą mogłam wylądować w domu dziecka, a tatusia było stać tylko na debilnego smsa z życzeniami na imieniny. Mój numer zdobył od matki, pozostają w kontakcie.

Dziś, jednak nie potrzebuję już ojca. Czuję się szczęśliwa i kochana, więc mając tą siłę, nie rozwali mnie tatusiowy problem, jakimkolwiek by się facetem nie okazał, więc zaczęłam o to walczyć i walczę od jakiegoś czasu... Bo kiedy w końcu pogadał z moją matką i się zgodził, to już 2 razy zmieniał zdanie. Najpierw przestał się odzywać do matki, potem napisał jej, że teraz to on nie jest gotowy, potem odezwał się do mnie, umówiliśmy się na spotkanie, choć ja już z większą niechęcią, bo... no nienawidzę tchórzy. Doskonale wiedział, że nic od niego nie chcę, niczego nie oczekuję, a odstawia takie cyrki! Z kolei w tym wielkim dniu, gdy już się wystroiłam na nasze spotkanie, aby pokazać, jaką ma piękną i inteligentną córkę, i niech w ogóle żałuje, że się mną nie zajmował, zadzwonił, aby odwołać spotkanie... 

Rozmawialiśmy! Słyszałam jego głos! I... nie czułam nic... On tłumaczył się pracą, że szef zadzwonił i musi się stawić, że tak u niego to wygląda, ja, że rozumiem to, bo pracuję na zlecenia i wiem, jak to może wyglądać... Pierwsze rozczarowanie. Gość nie skumał,czemu wspomniałam o swoich zleceniach i przez kwadrans tłumaczył mi, że przecież on na zlecenia nie pracuje tylko tu i tu i ja muszę to zrozumieć... Z całym szacunkiem dla upośledzonych umysłowo, ale mam wrażenie,że mój ojciec to totalny kretyn... Pomijając już fakt, iż w ogóle nie chciał się dowiedzieć nic o mojej pracy. Nawijał o sobie i to, o tym, o czym już wiedziałam. Nie był mnie ciekawy.

Próbuję sobie tłumaczyć sobie, że był zdenerwowany, zmieszany i stąd to wynikało, ale umówmy się... gość, który wkłada obcej lasce wierząc, że ta bierze tabletki (o właśnie zapomniałam o swojej!) do inteligentnych pewnie nie należy. Matka nie pomogła rozwiać wątpliwości.

MAMA: Oooo, i co? Słyszałaś jego głos! Jak ci się podobał?
JA: Eeeeee.... Noooo.... To nic specjalnego....
MAMA: No i to samo powiesz, jak poznasz resztę -_-'.


Ojciec obiecał umówić się ze mną na inny termin, ale do tej pory się nie odzywał. Myślałam, że podzielę się już z Wami wszystkimi wrażeniami, a nie mam... "nic specjalnego" ^^'.

Cóż będę grzecznie czekać. Chcę wiedzieć, czy mam cokolwiek po nim, patrząc na zniszczoną życiem, matkę alkoholiczkę, ciotkę - neurotyczną dewotkę, która jako jedyna w rodzinie nie próbowała popełnić samobójstwa tylko dlatego, że Bóg zabronił, ma się nadzieję, że ktoś dał par normalnych genów ^^', aczkolwiek nie mam zbyt dużej nadziei. Mimo to wydaje mi się, że tak czy siak nazbierałam te najlepsze cechy i co trochę przyznaję ze strachem, które należały w szczególności do babci.

Babcia była nieco chorą kobietą. Nie panowała nad sobą, ale jakby tak stanąć z boku i ocenić jej wszystkie zabiegi manipulacyjne i przebiegłość, musiała być cholernie inteligentną kobietą. Inteligentną i silną. Do dziś pamiętam, jak zachowała się wiedząc, że umiera. Rak trawił większość jej narządów, to musiało boleć, jak cholera, a mimo to... gdy tylko wchodziłam do szpitala, uśmiechała się. Zachowywała, jakby nigdy nic, czy się dusiła, czy schudła do 35 kg, czy trawiła ją gorączka. Wiadomość o śmierci przyjęła pomijając etapy złości, niedowierzania, pogodziła się z tym od razu. Bała się, widziałam to w jej dużych niebieskich oczach, takich jak moje, ale nie okazywała tego. Jak ja nie płakałam nad jej ciałem. Płacz dla babci był okazywaniem słabości, bo nic nie zmienia. I choć dziś mogę dodać, że owszem zmienia, bo daje ulgę, nie potrafię płakać, w typowych dla ludzi sytuacjach. W zasadzie to zdarza mi się tylko przy A., bo czuję jego siłę i wiem, że jest po to, aby się mną opiekować i udźwignie także moje problemy.

Jednak to chyba dość logiczne, że nie poruszę mega poważnych problemów np. z ciotką która ryczy, jak ją uderzy w główkę balonik ^^'.

Tak czy siak, Misiek zastępuje mi wszystkich ich <3

Na odchodne wpis z Czech :)
http://tambylec.wordpress.com/

środa, 12 grudnia 2012

Net & (w)kur(w)ierzy

Ludzie wkrótce zatracą umiejętność pisania, a na pewno ja. Już teraz nie pamiętam, kiedy używałam swojego pióra. Na wykładach notuję w netbooku, bo jak nudny wykład to można se skoczyć na fecebooka ^^', a kiedy przyszedł do mnie list, PRAWDZIWY LIST, odpisałam na kompie - bo tak szybciej. Gorzej zrobiło się, jak sobie pomyślałam, że to wydrukowane cudo trzeba wsadzić do jakiejś koperty, zakupić, jakiś durnowaty znaczek i iść w ten mróz na pocztę, na której i tak odstanę kolejkę.... No bo jak to? To internet mi go już nie wsyśnie i nie wyśle sam? Chociaż po części to wydawałoby się lepsze w moim przypadku z moimi internetowymi perypetiami.

Oczywiście w sobotę wpadł facet z VECTRY i.... i powiedział, że on nie potrafi z górnego piętra przeprowadzić kabla na nasze i w związku z tym, nie może nam nic podłączyć, ani telewizji, ani neta. Powiedział, że wpadnie wieczorkiem ze swoim bardziej doświadczonym kolegą i może on coś poradzi, ale nie miałam złudzeń. Chociaż w zasadzie to o tej porze można rzec, że miałam już jedynie złudzenia, ale były dalekie od neta, a bardziej przywiązane do mojego stanu nieważkości. Współlokator A. miał urodziny, wielu gości nie przyszło, a umówmy się panie i panowie, wódka sama się nie wypije ^^'.

A. mnie tulił i obiecywał sam coś załatwić z netem, ew. umówić się ze specjalistą i go za chabety, aby pokazać, jak ma być to zrobione. Moje Kochanie albo się zna, albo jest agresywne ^^. O dziwo o 19 zadzwoniła ciotka, że panom się udało i tak oto śmigam w końcu na stacjonarnym bez żadnych obciążeń <3. W niedzielę, jak tylko wstałam (o 17) popędziłam do domu ;P. (Reakcja mojego A: jak to już się zbierasz, tak wcześnie?)


Także na razie się jaram netem i świętami, do których jużem gotowa :). Trochę było problemu (no ja przecież nie mogę nie mieć problemów), bo większość zamawiałam z neta, a kurierzy (no bo po co się umawiać) budzili mnie ok 8-9 rano. BRRR. Niemal codziennie walczyłam ze sobą. Na początku miałam taktykę "nie odbierać, nie ma mnie, schowam się pod kołdrę, a to prawie, jak nieistnienie", ale po niemiłej przeprawie z jedną firmą kurierską, gdzie musiałam biec do głównej siedziby firmy po odbiór, po czym się okazało, że na bezczela paczkę odesłali i zdziwieni byli, że ja nic o tym nie wiem, bo ponoć miałam dostać info, że paczka gdzieś na mnie czekała i czekać dalej nie zamierza. A ponieważ, ktoś zawzięcie ogląda epokę lodowcową za oknem, stwierdziłam, że póki poruszam się po obszarze ciepłego domku, mogę się poświęcić i nie spać.

Wydarzyło się coś jeszcze... ale to zasługuje na osobną notkę. Także zbiorę więcej informacji i się z Wami podzielę ;)

Pozdrawiam cieplutko!

środa, 5 grudnia 2012

Internetowe perypetie

Byłoby cudem, abym coś, w końcu mogła załatwić bez przeszkód. Głupia instalacja internetu przerodziła się w nie lada przygodę nadszarpującą moje nerwy. Dosłownie, jakby internet stacjonarny wiedział, że sprzęty czasem wybuchają mi w rękach, i bał się przekroczyć próg mojego domu. Bo tego nie da się inaczej wyjaśnić!


Pal licho, że wybranie samej firmy urosło do rangi awykonalnej, bo choć mieszkam w stolicy, to u mnie w bloku nie ma zasięgu z większości firm. Multimedia - nie, dialog - nie, netia - dzwonię okazuje się, że owszem mogę mieć od nich net, ale tylko radiowy, czyli wolny i droższy. Odpada, dalej lecę. T-mobile, moja telefonia komórkowa, dzwonię, niemal zamawiam instalację internetu stacjonarnego i bach! Nagle proszą mnie o numer telefonu stacjonarnego.
OBSŁUGA:Nie ma pani stacjonarnego? No to nie będzie miała pani internetu stacjonarnego, ale za to możemy zaproponować trzeci blueconnect...
Neostrada za droga, pozostała vectra i upc. Dodatkowe opłaty w vectrze za modem, aktywację mnie odstraszyły, więc wzięłam upc i umówiłam się na dziś. Co poszło nie tak?

Wchodzi instalator do domu z umową, ze wszystkim, ja odsunęłam łóżko, aby miał dojście do gniazdka kablówki (też z upc) i nagle widzi pierwszą rozbieżność. Zaraz, zaraz, kablówka jest pod inne imię! 
JA: No tak, mówiłam już o tym. Internet ma być tylko na mnie, a kablówka jest na ciocia, no i tak niebawem zamierzamy zrezygnować. Czy internet będzie wówczas także działał?
ON: Przykro mi nie mogę podłączyć dwóch ofert, dla dwojga ludzi pod jeden kabel. To wszystko? To do widzenia.
I tyle go widziałam. Zabrał nawet zapakowany i opłacony już modem (bo jak za 0 zł, no to chyba opłacony od ręki? :D).

Moja ciotka stwierdziła więc, że mi pomoże (wzruszające, że się nagle jej zebrało) i weźmie to na siebie, to nie powinno być problemu. Zadzwoniła tam i poprosiła, aby sprawdzili dokładnie, czy znów się czasem nie okaże, że nie da się, bo coś tam. Wydawało mi się to śmieszne, bo co jeszcze mogło pójść nie tak?, ale jakże konieczne! Zadzwonili do mnie dwie godziny później z tekstem, że... u mnie w bloku nikt nie może mieć internetu, bo ocieplenie zakryło ich okablowanie. Oczywiście mogą się starać o zgodę od administratora, aby naruszyć konstrukcję, ale trochę to zajmie. Jest sens mówić, że się wkurwiłam?

Uczulona już na wszystko zadzwoniłam do Vectry i do wieczora czekałam na potwierdzenie, czy oni dadzą radę się tu wbić, bo jako ostatni ciągnęli okablowanie, już po ocieplaniu bloku (jest on w miarę nowy, ma niecałe 10 lat), więc jest jakaś mała szansa. Byłam jednak gotowa już w desperacji zamówić telefon stacjonarny i niech kto tam chce, ciągnie skąd chce, bylebym miała w końcu internet! No, ale w sobotę próba generalna nr.2 z Vectrą i zobaczymy. Całe szczęście, że to dzień "pitny", bo bym na trzeźwo nie ogarnęła tego po raz kolejny. Sami przyznajcie, że stan: "jebie mnie to", jest czasem błogosławieństwem. No... o ile znowu nie zwymiotuję na narzędzia A., czy do czyjejś szklanki...


Mróz nie sprzyja moim chceniom i produktywności. Cały weekend praktycznie przespałam z A. w łóżku. No... budząc się na małe co nieco, niekoniecznie do jedzenia i ot... dalej próbuję się zebrać. Głównie w domu oczywiście, bo przecież zbieranie się w ujemnej temperaturze grozi zamrożeniem chęci do lata. Już niemal czekam na telefon ze Speak Up, że znowu się opierdalam. Skandal, że zapłaciłam za taką usługę! W umowie nie było opierdalacza, więc udaję, że nie wiem czego chcą. Lvl sam się wbija, ćwiczę grając w wojny po anielsku. I o to chodzi, by się nie nachodzić :)))


sobota, 1 grudnia 2012

Dziecko światłowodu

Zastanawialiście się, kiedyś gdzie jest granica pomiędzy częstym korzystaniem z internetu, a uzależnieniem? Jest ona bardzo cienka i sama nie wiem, czy już nie stoję gdzieś zdrowo poza nią. 

Skończył mi się limit, raz, drugi -> to wiecie. Nie mogłam, ani Was poczytać, ani poskarżyć się na blogu. Myślę sobie: ok to jest zachcianka, a nie potrzeba, urlop się przyda. Mam też jedną grę online, w którą namiętnie gram ze swoim Miśkiem. Rywalizacja sprawia, że skoro chcę dogonić jego tam lvl (zaczynał wcześniej), boleję nad każdym straconym dniem. Nie zajmuje ona dużo czasu, w zasadzie z godzinę dziennie? Może mniej, ale jak mnie raz dziennie nie ma, tracę punkty, była więc to główna strona, którą próbowałam załadować. Tak czy siak mimo posiadania tam znajomych, rywalizacji, uznałam, że to także zachcianka i zmartwiły mnie desperackie próby dostania się tam.


Internet jest straszną pułapką, jednak dopiero wtedy, gdy zaczyna być naprawdę potrzebny. Bo jeśli serio nie można zrobić tego co jest konieczne, człowiek wpada w panikę i internetu będzie poszukiwał, żądał i korzystał. Do czego Wam on służy? Mnie do najwazniejszych w moim życiu spraw:

-> rejestracji na zajęcia i na studia i w szkole językowej
-> sprawdzenie tematyki zajęć, sylabusy, planu zajęć
-> pisaniu podań
-> robieniu opłat
-> szukaniu pracy
-> kontaktu z moim tutorem i wykładowcami
-> odrabianiu zajęć, bo mam przedmioty, które odbywają się ONLINE

I nawet, jakby była uzależniona, nie mogę wziąć od nich odwyku.

Zajęcia próbowałam odrobić na telefonie, a brak transferu zagłuszyć grami, bo oprócz tego, że jest on mi potrzebny, jest największą i najlepszą dla mnie rozrywką, co potwierdziły sklepowe gry, które po instalacji krzyczały, że wymagane jest stałe łącze... Mam też swoje 2 seriale, które lubię oglądać i często nie mając czasu obejrzeć w TV, zabijałam transfer, próbą odtworzenia faktów w operze mydlanej... Nie mówiąc już o tym, że w nocy, przed spaniem, lubię puścić sobie jakiś mocny film, horror, thriller, czy jakiś psychologiczny. Czułam się, jak dziad blokując łącza publiczne, czy Miśka, aby naściągać se filmów na zapas...


Na wtorek zamówiłam instalację internetu stacjonarnego. Moja ciocia oczywiście się fochnęła, bo jak to, mam w komórce, mam blueconnect i to z dwoma modemami, a ja tylko chcę więcej i więcej i to jeszcze z taką opłatą. Faktycznie nie jest mi ona na rękę, ale wydawało mi się zrozumiałe, że nie chcę więcej sytuacji, kiedy transfer się kończy, a ja nie mogę NIC, i nie chcę więcej liczyć ile mają aktualizacje do kompa, ile odcinek mojego serialu, czy strony z obrazkami do bloga to będzie już przeciążenie transferu czy jeszcze nie? Wiele linków do utube omijam z daleka, jak chodze po Waszych stronach i było tam multum animacji, czy jeszcze dodatkowo muzyka, zaczynałam się martwić (korzystajcie, więc rozsądnie, bo wiele jest takich jak ja ;P). Jednakże reakcja ciotki kazała mi się poważnie zastanowić.

Czy potrzebuję filmów, seriali, gier, tak mocno, że muszę mieć net stacjonarny? Nie, a na pewno mogłabym się wstrzymać, aż skończy mi się umowa na blueconnect i zostawić net jedynie w telefonie. Być może podjęłam decyzję "na już", ze względu na inne zależności - ciocię. O takowy internet walczę z nią od niepamiętnych czasów. Wolała jednak dobrać modem z netbookiem, jako prezent urodzinowy dla mnie, który do teraz mi wypominała, jako argument na nie, stałemu internetowi. A niby to prezent...


Dwa miesiące temu, pojawiło się "przemyślę", bo myślała żeby wziąć to w pakiecie z telewizją (nie mamy jeszcze cyfrowej). Od tego "przemyślę", ani razu nie usiadła i nie porozmawiała ze mną o tym, jakie oferty, ile ja się dołożę, jakie ona ma warunki. Wspominała coś czasem, jakby było to jej manipulacyjną grą, abym działała, jak najlepiej. Jak posprzątałam dom lepiej, była bardziej na tak, jak nie wyniosłam śmieci, już była przeciwko. Bawiłam się w tą jej grę, bo myślałam, że też potrzebna jest umowa o pracę, aby założyć takie cudo. Matka próbowała mi pomóc, mówiła o świątecznych promocjach, że teraz się opłaca. Ciocia jednak kazała się jej nie wpierdalać (dosłownie) i tyle. Postanowiła też wziąć dekoder do telewizji. Dałam jej, więc propozycję: ja kupię dekoder, a ona tyle, co dopłacała za upc, będzie mi dopłacać, do neta, i będziemy mieć go obie. Na kolejny miesiąc zamilkła, godząc się na to, po czym wyjechała, że ona jest pod presją, i ona tak nie chce, ona ma ważniejsze sprawy niż jakiś tam internet, a ja jak mam za dużo kasy mogłabym się bardziej dokładać do mieszkania....

Zwaliło mnie trochę z nóg... Opłaty wszystkie robię swoje i wychodzi ich tak ok 1200, nie zarabiam regularnie, ale kupię se zawsze jakieś żarcie, z którego i ona korzysta. Niedawno już ją z czegoś odciążyłam, bo jeszcze nim dostałam pierwszą wypłatę zażądała, abym coś tam kupiła. Ledwie wyszłam z długów i myślałam już, że jak będę brała nieco więcej zleceń, to będzie mnie stać w końcu na to, czego ja potrzebuję, czy, że mogę coś sobie w końcu kupić, ale widać nie... Aż strach pomyśleć, co powie wiedząc, że odkładam na jakieś autko....

Dopiero matka zdobyła informacje i mnie uświadomiła, że żadna umowa o pracę nie jest potrzebna, i mogę to załatwić sama. Ciotka nico zmiękła, bo już nic zrobić nie mogła iiii.... zadzwoniła do matki, aby ją ochrzanić, że mnie uświadomiła... Była strasznie niezadowolona, że mogę coś zrobić bez niej. Dopiero ten krok mnie faktycznie przeraził... jakby moja ciocia naprawdę chciała mieć nade mną pełną kontrolę, a mi nic nie było wolno... Brrrr...

Tak czy siak z netem muszę być ostrożna, bo serio nie wiem, co jest już mile spędzonym czasem wolnym, a co uzależnieniem. Czy dopóki wypełniam wszystkie swoje obowiązki, to mogę siedzieć ile dusza zapragnie? Nie wiem i mam nadzieję nawet nie sprawdzać - przede mną weekend z ukochanym ;)


A Wy, jak to czujecie? Martwicie się już o siebie, czy jeszcze widzicie w domu inne rozrywki, niż siedzenie przed kompem?