poniedziałek, 29 października 2012

Czeska komedia

Zacznę od problemów technicznych. Aby skomentować u mnie notkę wystarczy zjechać na koniec posta, kliknąć w liczbę komentarzy i rozwiną się tam komentarze, a na ich końcu pole do wpisania nowego. Jeśli nie widzicie liczby komentarzy - odświeżcie stronę, bo czasem się może zaciąć ;).

Powiem Wam, że śmiać mi się chciało czytając komentarze o zazdrości a propos mojej podróży. Nie żeby było źle, bo w zasadzie bez snu człowiek chodzi codziennie, jakby nawalony i śmiało można, by pomyśleć, że nam czeski alkohol zaszkodził, no ale to nie to, tylko nasza ukochana firma.

Oczywiście byłam zachwycona pierwszym hotelem, gdzie dostałam nawet kapcioszki <3, a wifi śmignęło mi większość upatrzonych filmów przez noc. Pierwsza inwentaryzacja też była całkiem sympatyczna, choć po niej do każdego już mówiłam po angielsku. Mimo to poszło szybko, sprawnie i przyjemnie, ja się sprawdziłam i poznałam super ludzi. Byłam nieco zawiedziona, gdy co godzinę w nocy, ktoś właził i zmieniał plany, co do wyjazdu, a potem, jak moje współlokatorki budziły mnie i się pytały, która zmiana planów jest prawdziwa, a która im się tylko przyśniła. Byłyśmy w innych drużynach, więc ja chciałam się jedynie wyspać, wiedząc, że czeka mnie dzień wolny. O naiwności! Kiedy dziewczyny były już gotowe wlazł ktoś, obudził mnie, bo ja przecież za kwadrans wyjeżdżam. Spojrzałam w lustro, na swoją pidżamę i na niespakowaną walizkę, zastanawiając się, gdzie jest haczyk. Po 10 godzinnej podróży do Liberca, 10 godzinnej pracy, którą skończyłam o 3 rano, miło by było w dzień wolny nie wyjeżdżać przed dziewiątą.  No i jakby nie patrzeć, widziałam jedynie sklep i hotel, nic poza tym, a chciałam zwiedzać! Heh, wiecie, jak sobie wyrzucałam, że śmiałam wtedy narzekać?


Jakimś cudem się spakowałam i kolejne 3 godziny drzemałam w aucie, by w Znojmo obudzić się z jako taką chęcią zwiedzania. Część grupy wróciła się na jeden dzień do Polski, i dopiero następnego dnia, całą grupą w Znojmo, mieliśmy mieć kolejną inwentaryzację. W mieście odkryłam kilka fajnych miejsc, jak i fakt, że żołądkówka jeszcze nie odpuszcza, a ponieważ, jedliśmy tylko śniadania (jak ktoś nie sprzątnął za dużo wcześniej) i obiady. Przy wielogodzinnej, fizycznej pracy, byłam po prostu koszmarnie głodna.

Kolejne zlecenie było koszmarne. Ogromniasty magazyn, który musieli liczyć wszyscy, całkowicie mnie zniechęcił, a jeszcze ktoś mądry odstraszył operatów, żartując sobie, że będą do 7 rano z nami siedzieć, więc w zasadzie wszyscy sobie poszli i liczyliśmy większość sami. Po 13 godzinach przerzucania kartonów i skakania po stołkach, zapomniałam co to dzień wolny i... zjadłam mięso. Po 8 latach, po raz pierwszy zjadłam mięso, bojąc się, że po sałatkach znowu mnie pogoni w takich warunkach. Byłam wyczerpana po chorobie, pracy i zdesperowana. Chciałam zapchać się na dłużej. Podziałało, choć ciągle chudłam.

Po inwentaryzacji byliśmy padnięci, jakoś po 3 dopiero dojechaliśmy do hotelu i śmiać mi się chciało, jak zarządzili, że o 6 mamy wstać, bo wyjeżdżamy do Pragi. Śniadanie było dopiero od 8, więc wyruszyliśmy głodni, i od razu do kolejnej roboty, bo czasu nie było nawet bagaży zostawić w hotelu. Magazyn liczono częściowo na zewnątrz - zmarzłam, jak nie wiem, nogi mi odpadały, a oni... po przeliczeniu magazynu odesłali wszystkich operatorów -_-'. Sklep liczyliśmy sami.


W hotelu znowu o 3 nad ranem, i jakiś chłopak wpadł prosząc, abyśmy nie szli jeszcze spać, bo nie wiadomo, co z jutrem, po czym godzinę później przyszedł powiedzieć, że w zasadzie to nic nie ustalili przez tą godzinę i nas obudzi, jakoś za kwadrans czasu wyjazdowego, na co moja koleżanka się zbuntowała.
- Obudź mnie godzinę wcześniej! - nalegała - Muszę umyć głowę.
- To obudzę pół godziny wcześniej, chyba starczy ci czasu na mycie głowy?
- A myłeś kiedyś włosy z odżywką?
Chwila konsternacji chłopaka - bezcenna. Informacja szukała mózgu dość długo, bo w zasadzie wyglądał, jakby chciał zapytać, co to kurwa takiego ta odżywka. No, ale kto by się kłócił z kobietą?

Jak szłam spać miałam łzy w oczach, no bo kurde, byłam gotowa wstać te 2 godziny wcześniej i pozwiedzać, a nie wiedząc nic, co ja mogłam? Patrzeć jedynie tęsknie na dalekie światła Pragi. Sama na szczęście zdążyłam się wykąpać, spłukując resztki z butelki po szamponie, bo gdy chciałam pożyczyć od współlokatorki, ciutek odstraszył mnie fakt, że ona głowę myje żelem do higieny intymnej.... Chyba nic mnie już w życiu nie zdziwi.

Obudzono nas po 6-tej, bo wracamy się do Krakowa i lepiej być wcześniej. Cóż... mocny argument. W Krakowie byłam, jednak już rozgoryczona. No bo kurde! Głodna, wychudzona, zmarznięta, bo se śnieg postanowił spaść, a nie miałam za ciepłych ciuchów, zmarnowałam ostatnie nieobecności na studiach i po co? W zamian za brak zwiedzania i brak snu? A no tak, doświadczenie się nabijało na skaner.

I tu spadło na mnie pocieszenie, bo mojej koleżance powiedzieli, że wtedy, gdy ja mam wracać już do Warszawy, ona ma z powrotem jechać do Pragi i nauczyć się, jakiś części samochodowych, bo ktoś tam zamyka warsztat i ona musi wiedzieć, co ma sprawdzać na stanie. Mogłam być też kierowcą pozbawionym drzemki w aucie.

Poszłam spać ok. 4 rano, a wstałam o 7:30, bo mi się chyba coś pomyliło i nie pamiętałam, o której dokładnie miałam wstać. Ludzie, którzy mieli mnie zresztą odwieźć na pociąg i tak zaspali, dzięki czemu mogłam sobie przez 2 godziny wyglądać przez okienko na dworcu kolejowym, także bardzo sympatycznie. No ale, czego się spodziewać mogłam?
JA: Czy zmiana czasu jest równo, co pół roku?
KOLEŻANKA: Nie no teraz jakoś niedługo chyba będzie jakaś.
JA: W zasadzie to dzisiaj była...
KOLEŻANKA: Oooo, chociażby.

Podróż minęła dość szybko. Przedział w zasadzie miałam dla siebie,więc rozsiadłam się wygodnie na swojej walizce, nie rozumiejąc, czemu wszyscy się tak cisną, skoro wagon na rowery nie ma jedynie ogrzewania, więc w zasadzie jest ciekawą alternatywą. Powiem Wam też, iż oglądając Apokalipsę 2012, czułam się nawet tożsama z bohaterami w tych warunkach, i tak przemęczona - same plusy.


W Warszawie odkryłam, że wyglądam, jak wyciśnięta cytrynka i swój raport godzinowy (na podstawie którego dostaję wynagrodzenie) zostawiłam, gdzieś w którymś hotelu. Zaczęłam się w zasadzie zastanawiać, czy to dobrze, że zgubiłam tylko to, jednak co tu dużo ukrywać - nie jest dobrze ^^'. Nawet, jak go odtworzę, to nie będę mieć podpisów teamliderów. A to znaczy, że albo nie dostanę kasy, albo ktoś na mnie nakrzyczy, jak panie z dziekanatu. W zasadzie to kumpela z Wrocławia, której kilka podpisów brakuje ma gorzej, bo siedziba firmy jest tylko w Warszawie, więc... Jestem szczęściarą!
....chyba....

Was poodwiedzam, jak się wyśpię ;P

niedziela, 21 października 2012

W stronę czeskiej pra-cy/gi

Weekend był chwilą wytchnienia, ale niestety grypa żołądkowa, wciąż nie odpuszcza. Już w poprzednią niedzielę gorączka podskoczyła do 40 i do poniedziałku wieczorem, nie miałam pojęcia z czego, bo nic mnie nie bolało, nie miałam ani kataru, ani kaszlu, ani biegunki. Potem żołądek, jak się rozszalał to tak już zostało. No, ale ja jestem taką ofiarą losu, że nawet rotawirus u mnie nie funkcjonuje poprawnie. Nawet przemknęła mi myśl o pójściu do lekarza, ale stłumiłam w zarodku ^^.

W zasadzie to nawet nie mam mu za złe. Od miesięcy próbuję schudnąć, a okazuje się, że nie ma to jak wysoka gorączka i tygodniowy brak apetytu, gdy finisz zawsze wyglądał podobnie i voila! A teraz jeszcze podróż do Czech. Może to śmieszne, ale jak nie muszę płacić za żarcie to jem dwa razy więcej :D, także Czechy i powinnam dobić do wagi idealnej ;].



Oczywiście nieco stresuję się wyjazdem, bo w zasadzie usłyszałam, że darmowa wycieczka, no to jadę. Ale ni chuja nie wiem, gdzie będę mieszkać, co będę jeść, czy będzie dla mnie jakieś wegetariańskie żarcie i chyba po czasie zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno mój angielski jest na odpowiednim poziomie. Cóż... mam tylko nadzieję, że nie wywalą mnie z pracy przed zwiedzeniem Pragi ^^'. Wybłagali ode mnie, abym na wyjeździe została do niedzieli, bo reszta zmywa się wcześniej i wróciła sama pociągiem. Oczywiście, że się zgodziłam, nie pytając, czy czasem nie wsadzą mnie do zwykłej osobówki, ale cóż... Mam 2 baterie do netbooka, czytnik i komórko-tablet. Jeśli odważę się na drzemkę powinnam przetrwać każde warunki. Aczkolwiek podejrzewam, że powinnam zacząć się mocniej przejmować tym, co się mną dzieje... Z drugiej strony nie zrobiłam chyba większej głupoty od picia z ruskimi na Ukrainie, którzy ponoć chcieli mnie zgwałcić, czy od samotnego powrotu z Białorusi nocnym pociągiem, prawda? ^^

I tak stawiam na to, że się zgubię pierwszego dnia i będą mnie szukać przez tydzień. Co prawda płacą mi też za sam pobyt za granicą, więc głupie, by to nie było, ale sama nie wiem, czy by to uznali... Hm...


Poza tym dostałam nową pracę - odrabianie lekcji z dziewczynką. Ogłosiłam się na kilku portalach i napisał do mnie ktoś z mojej dzielnicy. O dziwo także z mojego bloku. Więc zarobię, nie tracąc na dojazd, a współpraca zapowiada się dość częsta, również z tego powodu, że jesteśmy sąsiadkami. A to małą odebrać, a to z nią posiedzieć. Żyć nie umierać, ale szukam dalej. 

Szkoła językowa zżera mi tyle kasy, że niemal nie zostaje na naturalne, kobiece odruchy, jakie się budzą w galeriach handlowych. A biorąc pod uwagę, że dorosłam do całkowitej zmiany stylu, na elegancko-kobiecy, kocham każde szpilki, sukienki, koszule, torebki, jakie pojawiają mi się przed oczami. Chipsy też kosztują, a coś czuję że przeproszę się z nimi dość szybko :D. Nie wspominając już o moim technologicznym bziku. Tabletu jeszcze nie mam, a i stacjonarny komp, by się przydał. Samsung Galaxy S III, też wiecznie nie będzie na topie, czyż nie? ;)

Zresztą gadanie! Jeszcze nie odrobiłam swojej nowej kurtki ;/. 
Także trzymać kciuki, aby mi się powiodło!

Pozdrawiam i wracam za tydzień :)

czwartek, 18 października 2012

Samozwańcza pisarka

Dziękuję Wam za poprzednią dyskusję i nowe spostrzeżenia. Nie ukrywam, że post był efektem mojej irytacji na faceta mojej matki, ale cóż, ja nic nie poradzę. Osobiście uważam, że nawet, jak kobieta z własnej woli i chęci zajmuje się domem, to w tych gorących okresach, jak np. święta zasługuje chociaż na propozycję pomocy. Aczkolwiek znam kobiety, które same z siebie robią niewolnice. Bynajmniej nie dlatego, że chcą, ale dlatego, że kościół, tradycja, mama, powiedzieli jej, że TAK TRZEBA. Mam jednak nadzieję, że każda z Was znajdzie swoje szczęście  i zrobi to przemyślanie. A teraz przejdźmy do przyjemniejszych już, przynajmniej dla mnie, rzeczy.

Dumnie muszę obwieścić, że skończyłam powieść. "Z Pamiętnika Psychiatryka - historia wariatki" gotowa jest na podbój świata. Tzn... właściwie to powieść gotowa, podejrzewam, że interpunkcja jeszcze nie, ale kto tam, by się przejmował! Jako eks studentka filologii polskiej wiem przecież, że ktoś z tych, co postanowili męczyć się dalej na owym kierunku, będzie miał obowiązek poprawiać teksty, takich wielkich ludzi, jak ja ;P.


No, ale zostawmy dumę twórcy, wróćmy do konkretów. Moja powieść ma 123 stron A4, jest zajebista, ma 15 rozdziałów, jest zajebista, dodatkowo prolog i epilog, jest zajebista, oparta na faktach, a za około tydzień pewnie już będzie miała projekt okładki. Ach, byłabym zapomniała, jest też zajebista ;P.

Historia jej powstania jest tak zawiła, jak mój troczek od bluzki, do którego dorwał się dwumiesięczny kocurek. Pomysł zrodził się, jak miałam 16 lat.  Walnęłam jeden rozdział, reszta nie przetrwała niestety wizji kolejnego pomysłu, do którego się zapaliłam. Postanowiłam bowiem napisać coś na wzór mangi, do której rysowania nie miałam cierpliwości, szczególnie, gdy bohaterowie, niemal w każdym okienku zmieniali proporcje. Dzielnie dotrwałam do końca "Bliźniaczej Więzi", po czym, jak zostały mi tylko poprawki, odechciało mi się i stwierdziłam, że nie zamierzam być kojarzona z fantastyką dla dzieci. Sprawa później sama się rozwiązała, bo dysk szlag trafił no i cóż. Przynajmniej rozwinęłam warsztat pisarski i postanowiłam dokończyć książkę o szpitalach psychiatrycznych, o których miałam coraz większą wiedzę, dzięki pewnym znajomościom i swoim studiom.

Oczywiście w trakcie pojawiały się nowe pomysły. Zaczął nawet powstawać "Głód", a i prolog "Natchnienia" czeka już na rozwinięcie. Byłam jednak dzielna i za każdym razem mówiłam sobie: "nie, nie, nie, najpierw skończę to!". 

Kiedy już kończyłam zmieniła mi się koncepcja. Co gorsza tak mi się spodobała, że zaczęłam pisać od nowa, kopiując część rozdziałów z poprzedniej wersji, w której nie zapisywałam zmian, aby mieć dla siebie obie. Przez ten nawyk "nie zapisuj" straciłam już kilka prac zaliczeniowych, ale co tam ^^'.


Potem stała się przykra rzecz. Kiedy główna bohaterka zaczęła przypominać mnie, postanowiłam stworzyć też postacie, mające odnośniki w realu, by w ukryty sposób do nich dotrzeć, by coś im powiedzieć, sama milcząc. I tak się stało, że dla fabuły najlepiej było, abym własną babcię uśmierciła na raka/ Jednakże, jak to opisałam, moja realna babcia rzeczywiście na raka zachorowała... Co gorsza miała większość objawów przeze mnie opisanych i także nie było dla niej już ratunku. Jej śmierć mocno zniechęciła mnie do jakiegokolwiek pisania. Za dużo zbiegów okoliczności, byłam przerażona, jakbym poprzez pisanie miała moc sprawczą. Wydaje mi się, że musiałam wpierw pogodzić się z tym, co się stało, aby wrócić do książki i do tamtych postaci, choć jak się domyślacie, tu także zaszła zmiana w fabule.

Pisanie spowodowało odżycie wszystkich wspomnień. Psychicznie jestem nieco podłamana, ale osobiście wolę być podłamana niż chodzić na zajęcia, a przez ostatni czas (wyłączając wakacje) wyglądało to mniej więcej tak:
(dialog z samą sobą):
JA: ach, nie chce mi się na zajęcia iść.
MONO: nie możesz tak olewać i się lenić
JA: no to se powieść popiszę, też praca
Także powieść była idealną wymówką na wszystko.


W zasadzie, więc nawet nie umiem określić ile mi to zajęło. Były okresy, kiedy powieści nie tykałam, te wszystkie zmiany... Dojrzewała w mojej głowie i dopiero w sumie na studiach psychologicznych byłam w stanie obiektywnie ocenić sytuację i dostrzec błędy systemu. Druga wersja szła już błyskawicznie. Potrafiłam rozdział dziennie robić.

Dziś jeszcze powysyłam maile do wydawnictw przekonując ich, że mam żyłę złota i tanio nie oddam :D. Musi mi się udać! Po prostu musi, szczególnie, że na ten semestr, wliczając przyszły wyjazd do Czech, już wykorzystałam wszystkie nieobecności ^^'' (oczywiście w celach motywujących, bo ja już MUSZĘ chodzić),no ale to nie może isć na marne!

No, ale dość już chwalenia się, trzymajcie za mnie kciuki. A jak reszta bloggerów-pisarzy stoi? Wiem, że nie jestem sama ;). Myślę też, aby w przyszłości niedalekiej, jak mi się uda wydać kolejną książkę, spróbuję otworzyć biznes polegający na konsultacji literackiej. Vill już się przekonała, że większość takowych polega na poprawianiu błędów, nie ma żadnego ukierunkowania, porad, co do fabuły, nauki o budowaniu napięcia, nikt też nie daje porad, jak pisać lepiej. Moja przyjaciółka również pisarka, choć ma na koncie więcej powieści niż ja, zakłada szkołę kreatywnego pisania. Ja aż takich ambicji nie mam, ale poradnictwo on-line, z kosztem w zależności od ilości przesłanych mi stron, czemu nie? Co Wy na to? Podoba się Wam mój pomysł? A może swoich prób podejmuje więcej osób, niż się do tego na blogach przyznaje ;>???

środa, 17 października 2012

Facetonieróbstwo i lepiejwiedztwo.

Może i jestem dzieckiem nowej generacji, związków partnerskich, równouprawnienia, ale wydaje mi się, że nie ma znowuż nic dziwnego w mojej alergii na:
  • dumne głowy rodziny
  • panów domu
  • "ja zarabiam, ty siedzisz w domu i masz wszystko w nim robić"

Ok, nawet zakładając, że kobieta jest typową, niepracującą kurą domową to nie widzę nic strasznego w tym, aby zmęczona głowa rodziny po pracy, nieco swojej kobiecie pomogła, jeśli ta się nie wyrobi. Są przecież takie dni, kiedy większe sprzątanie, dzieci, obiad, zmywania - to sprawy nie do ogarnięcia przed późnym wieczorem, więc co? Skoro pan domu zrobił swoje, to nieważne, że żona zapierdziela dwa razy dłużej, on jest zmęczony, i on musi odpocząć. A już istny szlag mnie trafia, kiedy nadchodzą święta. Niektórzy panowie dostając wcześniej wolne korzystają z tego, jak z urlopu, podczas gdy ich panie zasuwają na trzy etaty zakupowo-gotująco-sprzątające.

Owszem, wiem że nie wszędzie tak się dzieje, ale u wielu znajomych mi ludzi, nie mogę wręcz uwierzyć w to, jak wygląda ich życie! Szczytem chyba jest facet mojej matki, który mieszkał z nią i starszym wujkiem chorym na Alzheimera. Starszy niechętnie korzystał z pieluch, wysmarowywał dom, dzień w dzień, kupą, przez co zalęgły się tam robale, aż w końcu spalił część mieszkania. Matka została sama z załatwieniem dla niego ośrodka, z posprzątaniem mieszkania, odkażeniem go, a także odmalowaniem. Jej kochaś wracał coraz później i później, po piwku z kumplami, po dwóch, po pięciu... A i raz jej nawet dołożył po pijaku sikając na środek przedpokoju.


Tu gdzie oboje pracują, sytuacji takiej nie rozumiem wcale. Dla niektórych facetów po prostu normalnym jest to, że kobieta ma się zajmować domem, nieważne czym zajmuje się na co dzień. MASAKRA. Co więcej uważają, że to ich święte prawo ( z dupy wzięte) i niektórzy tłumaczą to tak:

"Ja naprawiam kran, przeprowadzam remont, to żona niech sprząta i robi mi kanapki, ewentualnie niech nie płacze, jak coś się popsuje"

Ok, fajnie, tylko dlaczego kobieta ma tyrać dzień, w dzień, skoro remont robi się raz na kilka lat, a sprzęty psują się od czasu, do czasu? Z gotowaniem jeszcze umiem zrozumieć. Nie każdy musi umieć opanować tą trudną sztukę, ale kanapki każdy głupi umie zrobić, a zmycie po sobie, czy odkurzenie czasem, to też nie jest zbyt skomplikowane, czyż nie?

Osobiście nic nie mam, gdy jedno z dwojga po obustronnej akceptacji zajmuje się domem, a drugie pracuje, ale litości... wydaje mi się, że związek to też pomaganie sobie nawzajem. Ja osobiście nie umiem siedzieć przed telewizorem,kiedy mój chłop z czymś się męczy i (na szczęście) na odwrót. Ja ścieram kurze, on łazi za mną z odkurzaczem, ja gotuję, on obiera ziemniaki, albo zmywa, albo gotuje przy następnej okazji. Z kolei, jak on robił remont, podawałam, co potrzebował, oklejałam taśmą ściany i folią meble, karmiłam go, czy jechałam do sklepu, gdy czegoś zabrakło. TO JEST NORMALNE (oczywiście wg. mnie).

Zaznaczyłam, że to moje zdani, bo coraz częściej widzę też przebłyski powracających stereotypów. Dla mnie mocno niedopracowanym programem jest: "Perfekcyjna Pani Domu". Owszem czasem tam napomyka, aby mężowie w czymś tam pomogli, ale kto przechodzi szkolenie ze sprzątania? Kogo oceniają za bałagan w domu, mimo że mieszka w nim kilka osób? Sam tytuł mówi kogo. Jeśli dom jest zapuszczony to dopuściły do tego obie osoby, szczególnie, że nie raz kobieta na etacie SAMA w programie musiała uporać się z doprowadzeniem go do porządku. Klawo. Szerzmy te przekonania dalej.


- Kochanie nauczyłam się nowej pysznej potrawy, mogłabym Ci gotować codziennie! - słodzę mojemu A., a on z kolei odpowiada:
- Tylko uważaj, abyś za wzorem znajomych sama z siebie nie zrobiła służącej. Nie musisz dla mnie robić wiele, mi zależy, abyś czuła się spełniona i szczęśliwa.
I tym uroczym dialogiem podsumowującym, jak kochający facet powinien się zachowywać, zakończmy temat.

A co Wy o tym myślicie?
Zaznaczam jeszcze raz, że nie oceniam wszystkich, ale tą konkretną grupę społeczną mającą spaczone pojęcie na temat pracy w domu i wyjebane, jak ich kobiety się męczą. Może usłyszę jakieś lepsze argumenty, za tym, czemu tak być powinno, albo może Wam też się to nie podoba?

piątek, 12 października 2012

Kierownik sektora - brzmi dumnie, ale tylko brzmi

Lubię swoją pracę. Kto, by nie lubił? Podczas inwentaryzacji dostaję jakiś sektor w sklepie, oklejam go adresami, potem szkolę operatorów, jak mają owe adresy skanować, aby nic nie pominąć, opierdalam, jak robią to za wolno, sprawdzam, czy nie robią błędów i ew. zwalniam, jeśli zrobią więcej niż 3. Na koniec pilnuję, aby operatorzy zostawili sklep, tak jak go zastaliśmy, albo i lepiej, po czym odsyłam ich do domu i z innymi kierownikami sprawdzamy rozbieżności, jakie wyszły podczas skanowania i kontroli, oraz usuwam naklejki.

Oczywiście do przybycia operatorów skanujemy też część magazynów, bo to trudniejsza sprawa, a resztę zostawiamy im. Proste, prawda?


Swój sektor miałam raptem drugi raz w niedzielę, kiedy rzucono mnie na głęboką wodę, gdzie zresztą zaczęłam się topić. Już na samym początku chciałam wracać, kiedy oprócz sektora dostałam mroźnię. Po anoreksji nadal mam strasznie słabe krążenie, śpię w skarpetkach nawet w lato, a jak jest więcej niż minus 5, na dwór nie wychodzę, bo odmrażają mi się kończyny. Byłam najgorszą osobą, jaką mogli wybrać, ale nie mogłam marudzić. Ponoć -18 stopni to wcale nie kiepska temperatura do pracy. Wiedzieliście?

Wychodziłam, co chwila się ogrzać, a i tak palce lewej ręki zaczynały mnie ciut za mocno boleć, gdy znalazły się w cieple. Przez to oklejałam to długo i jeszcze dłużej skanowałam 2-3 adresy, które kazano mi tam zrobić. Kobieta, która mnie przyjmowała (niestety nie prowadziła tej inwentaryzacji) wiedziała, że jestem nowa i powiedziała, że nie muszę robić rzeczy do ważenia, bo tego się nie nabija na mój skaner i robi się ciut inaczej - nie miałam pojęcia jak. Odetchnęłam, więc z ulgą bo to zajęłoby dodatkową kupę czasu.

Z oklejaniem sklepu się spóźniłam i zrobiłam to niedokładnie. Gdzieś zmieniłam numerację, coś pominęłam. Nie było czasu na kombinowanie, bo już weszli operatorzy. Nigdy nie przeprowadzałam szkolenia i ponoć każdy kto je przeprowadzał, miał wpierw szkolenie ze szkolenia, był uczony, co mówić, a i tak kroki opisane były na kartce. Dlatego właśnie moich operatorów wcześniej szkolił inny kierownik, niestety tym razem nie miałam czasu nawet na pytania, kiedy 6 osób stanęło nagle przede mną... O 6 za mało zresztą, bo moja strefa była dość spora i trudna. Ba! Nie zdążyłam nawet wyjąć kartki!!! W mroźni się przebierałam i gdzieś mi ją wcięło.

 Przeszkoliłam ich, jak umiałam, rozstawiłam na adresach, po czym przyszedł do mnie przełożony i kazał dokończyć mroźnię, mówiąc że na moją strefę ktoś rzuci okiem, a rzeczy do ważenia, jakie mam na sklepie, zrobią pracownicy sklepu. Niechętnie pobiegłam do mroźni, Zrobiłam większość i było ALE, że adresy do ważenia są niezrobione.
- Nie umiem. Nie wiem, jak.
- Jak nie wiesz jak? Normalnie tylko inny skaner. - mój przełożony dzielnie wierzył w me umiejętności.
- No ale, jak mam to zważyć? Nawet wagi nie mam.
- Poproś kogoś.

BOMBA. Poszłam do kierowniczki sklepu, aby pomogła mi z ważeniem.
- Ja zawołam panią od ważenia.
Przyszła pani od ważenia. Weszła za mną do mroźni.
- Ale tu mięso... ja zawołam panią od ważenia mięsa.
Przyszła pani od ważenia mięsa. Weszła do mroźni.
- Ale ja wszystkiego nie mogę zrobić, bo tu jest też ryba. Zawołam panią od ważenia ryb!
Przyszła pani od ważenia ryb. Weszła do mroźni.
- Ale ja nie jestem od mrożonych ryb....

Nie wiedziałam czy śmiać się, czy płakać... To czego spodziewała się w mroźni? Może jeszcze żywych i pląsających rybek? Nie wiem, może ja wyrastam ponad poziom, ale dla mnie logiczne jest, że w mroźni są mrożonki...

Ledwie załatwiłam ten problem to po zważeniu okazało się, że na ten inny skaner trzeba nie kodu, a jakiegoś katalogu, na który znowu czekałam nie wiadomo ile i podczas czekania przeszłam się na strefę zobaczyć, co i jak. Ledwie weszłam na sklep i...
- Halo! - mój przełożony - Nie widzisz, jak Ci się ludzie opierdzielają? Rozstaw ich, dopilnuj tych i tych adresów, bo pominięte.
- Toć robiłam mroźnię! - wkurzyłam się.
- To biegaj szybciej.
Ot, banalne. 

Po skończeniu wagówki, wysłałam kilku operatorów, aby po jednym adresie w mroźni zrobili. Tak, ze swoich 6 operatorów odesłałam połowę. Skuteczność i szybkość miałam ujemną, oberwało mi się za nią zresztą, ale co tam. Gorzej, że bałam się o swoje zdrowie. Ciągle w mroźni coś trzeba było sprawdzać, a nie miałam czasu za każdym razem zakładać kurtki.... Mam mówić dalej?

W kilku adresach do policzenia normalnie znaleziono też jakieś mięso na wagę. Poszłam do przełożonego z pytaniem, co i jak, bo nie mogło być to liczone razem, a było w jednym adresie (czyli nabijane razem). Nigdzie nie mogłam też tego przełożyć. Nie wrzucę przecież mięsa do frytek na wagę. 
- Co mam z tym zrobić?
- Odłóż gdzieś.
Jaki on bezproblemowy, prawda? ^^

Na tym też straciłam sporo czasu, bo mięso było zamrożone, a nie miało kodu. Zazwyczaj rzeczy uszkodzone lub bez kodu, wrzucamy do jakiegoś wózka, i pracownicy mają się tym martwić, no ale mrożonka bez kodu zaraz byłaby produktem zepsutym, jakbym tak postąpiła, więc musiałam odczekać swoje i kod zdobyć. Po czym też uważam, że w cholerę mądrze, ukradłam skądś nalepkę, (bo moje były już sprzątnięte) i wrzuciłam nowy adres do mroźni z tymi oto rzeczami.
- Co to jest za adres? - mój kochany przełożony <3
- No odłożyłam gdzieś tamto mięso, jak kazałeś. Utworzyłam nowy adres w mroźni.
- Skąd wzięłaś tą nalepkę?
- Nie było nigdzie kontynuacji moich więc wzięłam z zestawu, jaki znalazłam.
- Kto was w ogóle przeszkolił!!! Ja chyba będę musiał z nim porozmawiać! Tak nie może być!
- A tu masz pusty adres!
- Wiem, bo tam była jedna rzecz i pracownicy sklepu to przełożyli.
- Co Ty w ogóle wyprawiasz?
Ja??? Przypominam sobie swój horoskop: "Nie zawracaj sobie głowy zbędnymi myślami".Od razu lepiej!

Na koniec inwentaryzacji okazało się, że pracownicy sklepu owszem poważyli moje adresy na strefie, ale nikt tego nie zapisał ^^. No bo po co? Ba! okazało się, że to ja powinnam pilnować i pracowników sklepu i spisywać co ważą... Ja wpadłam tylko na to, aby poprosić pracowników sklepu, aby skreślili zrobione adresy, abym wiedziała, co zrobili i byłam z siebie w chuj dumna, mimo że nie skreślili żadnego, a tu taka niespodzianka!


Podsumowując moja strefa wygrała w kategoriach:
- ujemna skuteczność
- ilość błędów
- ilość niezrobionych adresów
- ilość przeziębionych osób (o dziwo nie ja)

Krzyczano na mnie i w końcu zrozumiałam, że robota na wyższym stanowisku to nie tylko duma, satysfakcja, ale i odpowiedzialność. Dla nikogo nie liczyło się o ile adresów miałam więcej w mroźni, ani że liczyło się to wolno i musiałam zabrać tam połowę ludzi. Nieistotne. Odpowiadałam za to i nie ma usprawiedliwienia. A mimo to... wcale się nie zniechęciłam. Dziś wiem, że umiałabym to zrobić dobrze i jeśli ktoś znów da mi taką szansę się wykazać - nie zawiodę.

Dziś wiem, że pracownicy sklepu otrzymaliby ode mnie kartki i długopisy, aby spisywali produkt, katalogi i wagę, które wpisywałabym na skaner kontrolując cały czas swoją strefę. Na nic bym nie czekała, tylko mówiła, gdzie można mnie znaleźć. Najwolniejszych operatorów wysłałabym do mroźni, mówiąc że dopiero jak zrobią adres wolno im wyjść się ogrzać ^^, a do pustego adresu przestawiła, jakąś pierdołę z adresu niepoliczonego, bo jak czegoś jeszcze nie ma w komputerze to nieważne gdzie stoi.

Po zakończeniu prawie 12-godzinnej pracy postawili nam po kebabie i zadbali, by każdy bezpiecznie trafił do domu (było ok 1-2 w nocy). I paradoksalnie zamiast następnego dnia obudzić się chora, poczułam jedynie zakwasy. Dlaczego, więc smarkam? HAH! Wyszłam z wilgotną głową.... Zamrażarki mi nie straszne, a tak debilnie zachorowałam -_-'.

Pod koniec października jadę do Czech na tydzień. Trochę zwiedzania, trochę inwentaryzacji i jeszcze większa odpowiedzialność... i pełnia znajomości języka... Boję się? Jasne! Ale choćby powiedziano mi, że mam poprowadzić całą firmę od zaraz, podjęłabym się tego zadania, bo im ono trudniejsze, tym większa satysfakcja, gdy się je wykonuje. A jak już kiedyś pisałam, ja od satysfakcji jestem uzależniona. Wy może też, czy raczej zadowalacie się czymś małym, a przy czym nie trzeba się stresować?

wtorek, 9 października 2012

Przeciąganie kotka

Zapewne niejeden z Was spotkał taki typ osoby: bezdzietnej, starszej, niemającej zbytnio nic do roboty, z hyziem na punkcie swoich zwierzątek. Ano ja na takową trafiłam już w dzieciństwie. Starsza kobieta oprócz swoich zwierzątek dokarmiała jeszcze koty z piwnicy. Co godzinę też wygadała przez okno, czy dzieciaki nie straszą jej kotów, inaczej szła na skargę do rodziców. Miałam jednak nadzieję, że już mam to doświadczenie za sobą. Jakże się myliłam! One się rozmnażają! No i do takiej trafił kotek, którego miałam adoptować... :(


Jak wiecie miałam adoptować drugiego kotka... Mama znalazła malucha na ulicy, jego matkę rozjechało... Maluch sam nawet nie jadł. Zawiozła go na działkę, nie wiedząc, co zrobić i chcąc przemyśleć sprawę. Tam już czyhała na nią Pani Z. (nazwijmy ją Panią Zorro). Pracuje przy jakiejś fundacji, więc sama ma mnóstwo kotów, pomaga im, odchowuje i pielęgnuje w chorobie. Sama zaproponowała, że małego (Albiego) weźmie, a mama obiecała znaleźć kogoś, kto go zaadoptuje. Wtedy byłam akurat na Krymie i długo też musiałam przekonywać ciocię, aby pomyślała o tym, jak samotny jest Liptuś, gdy ona ma rehabilitacje po pracy, a ja po zajęciach przemykam między pracami. No i się zgodziła. Wszystko było ustalone, miałam tylko odebrać Albiego, no i się zaczęło.

Albi

Najpierw kobieta zaczęła wypytywać moją matkę o mnie, ta trochę nakłamała na mój temat, że mieszkam z narzeczonym, bo już byłoby do mnie, jakieś ALE. Potem ja zadzwoniłam i... ona kotka mi nie odda, bo chce mi najpierw spojrzeć w oczy i mnie poznać -_-'. Powiedziałam wymijająco, że się poznamy, przy odbiorze kotka (właściwie Albi był kotem mojej mamy, ona zgłosiła się tylko, aby go odchować). Nie mam czasu na gderanie z jakąś wariatką, która już podczas pierwszego telefonu pytała o moje warunki finansowe, mieszkaniowe i czepnęła się, że nie mam stałej pracy. Jak zaczęłam z kolei, że pracuję na stałe w jednej firmie tylko, że na zlecenia to się czepnęła, że kto się kotkiem zajmie, jak mnie w domu nie ma całymi dniami -_-'. Wykręciłam się, że zlecenia nie trwają długo i głównie utrzymuje mnie narzeczony, bym miała czas na naukę, to wiecie co było nie halo? "Skoro nie mamy ślubu to nie wiadomo, jak długo mnie będzie utrzymywać." No ale miałam czas, aby ochłonąć. Kotek miał być do odebrania za tydzień po odrobaczeniu. W sumie to już sama mogłam to zrobić, ale skoro ona koniecznie chciała, to w sumie lepiej, bo Lipi nie był wystawiony na zagrożenie.

Mój Liptuś

Zadzwoniłam za tydzień. Ona jeszcze kotka nie odda, bo go pogoniło po serku jakimś tam i ona sprowadziła jakiegoś kota z glistami to się mógł mały zarazić, bo nie ma jeszcze odporności. W ogóle to ona go trzyma tylko w izolowanym pokoju, w klatce, aby nie miał kontaktu z innymi kotami (BIEDACTWO!!!). No i ona chce jeszcze go raz odrobaczyć i mam zadzwonić za tydzień. Tak też zrobiłam. Jednakże, jak zadzwoniłam za tydzień okazało się, że ona chce ze mną podpisać umowę, że ona chce w ogóle przyjechać do mojego mieszkania, ona pokombinuje jakby mi pozabezpieczać okna i balkon, chce poznać narzeczonego, on też ma podpisać umowę i w ogóle to ona posiedzi u mnie tak z godzinkę, bo maleństwo ją kocha i to dla niego trauma będzie.... A potem wiadoma sprawa, że chce ze mną zachować kontakt, szczepić kociaka i dbać o niego... O.o! Nie wytrzymałam i się trochę posprzeczałyśmy. Nie dyskutowałam z tym, że "kotek ją kocha", bo nie ma sensu babci tłuc psychologiczne teorie o uczuciach wyższych zwierząt, ale zaznaczyłam, że zajmowałam się psychologią zwierząt i zapewniam jej, że kociak nie przeżyje szoku, bo wiem jak go zminimalizować i wolę go odebrać od niej. Usłyszałam NIE, ona ma doświadczenie, wie lepiej, co to w ogóle za arogancja z mojej strony! Powiedziałam, że muszę pogadać z narzeczonym, ale wiadomo, że to było kolejne kłamstwo. Mnie już nosiło i chciałam wygarnąć matce komu ona tego kota dała...

Matka pobiegła do Zorra, aby wyjaśnić sprawę. Nie uwierzycie, ale ponieważ nie zgadzałyśmy się w ostatniej rozmowie z Panią Z., ona odwołała adopcję, bo musi wpierw mnie jednak zobaczyć, spojrzeć w oczy, bo ma wątpliwości, czy jestem dobrym człowiekiem. Szlag trafił wpierw moją matkę, potem mnie, jak o tym usłyszałam. Chciałam kotka, a nie opiekunkę z kotkiem! Baba jest walnięta, bo mimo że obiecała kotka odchować powiedziała, że jakby matka nie obiecała jej kogoś znaleźć i nie znalazła, to ona by Albiego uśpiła!!! Ba! Powiedziała, że kotek jest już jej, i co ja sobie w ogóle z matką wyobrażam i ona tak łatwo go nie odda, bo się do niego przywiązała -_-'.

Obie z ciotką uznałyśmy, że nie zamierzamy się w to bawić. Mały ma kilka dni do szczepienia,potem wypuści go Zorro z klatki i powinien być szczęśliwym kociakiem. Ona nawet zasugerowała, że raz dwa znajdzie mu właściciela, a ja jej zasugerowałam, że jej wymagania, odstraszają i powinna zwrócić na to uwagę. KONIEC.

Jeszcze tego samego dnia poszperałam po ogłoszeniach. Wiele z nich było już nieaktywnych, ale byłam zdeterminowana. Dla Juniorka kupiłyśmy już drapak (Li woli łóżko ciotki, więc słupek mu zbędny i mija go szerokim łukiem) i jedzonko. Szkoda by się zmarnowało też moje urabianie ciotki. Ponieważ była już 21:45, postanowiłam wykonać już ostatni telefon, aby dowiedzieć się o Farcika, który wręcz mnie urzekł:



Miałam "FARTA", wszystkie kotki z jego miotu znalazły już dom oprócz niego. Ślepe jeszcze maluchy ktoś zostawił w upale, w pudełku na masce samochodu... Ledwie przeżyły. Maluch potrzebuje dużo ciepła, jak nazwała go Pani: "to taka pierdoła, siądzie to i się patrzy, czy go ktoś nie przytuli, prosząc tymi swoimi cudnymi oczami, straszna przylepa!". 

Kobieta też współpracuje z fundacją, ale jest N O R M A L N A. Pogadałyśmy nie tylko o kotkach i już w sobotę przywiozła mi go do Warszawy. Bez umowy, bez wizyty w domu, z kredytem zaufania, że będzie mu dobrze. Polubiłyśmy się od razu. Trochę się dziwię, bo ta w sumie miała tylko moje słowo, a Zorro znała moją matkę, wiedziała, że mam 5letniego kocurka, czyli wiem, jak się kotem zajmować, i nie wyrzucę go w pierwsze wakacje, a mimo to... Ach szkoda słów, ile na tej babie nerwów zjadłam wiem tylko ja.

Fart niestety musi zmienić imię, bo źle się kojarzy w innych językach ^^'. Wybaczcie, ale nie umiem nazwać kota pierdnięciem nawet, jak po polsku znaczy, co innego. Długo się wahałam, pierowtnie chciałam zmienić na Fuks, Fuki, ale dziwnie mi się go wołało. Chciałam jednak, aby imię nawiązywało do faktu, że jakoś udało mu się przeżyć i trafić w dobre ręce, więc gdy niedługo potem okazało się, że "Felix" to jego ulubiona karma, nie miałam wątpliwości. Kto zna łacinę wie, że felix, felicis oznacza szczęśliwy.

Także Felix jest już ze mną i myślę, że będzie szczęśliwy już zawsze, a pierwsze dni w naszym domu nie pozostawiają wiele wątpliwości, że to dość prawdopodobny scenariusz :)))



piątek, 5 października 2012

Mono w otchłani piekieł (potocznie dziekanat)


Nie raz śmiałam się z opowieści o wyprawach do dziekanatu, które przerażały innych studentów. Studiując na UKSW nie miałam na co narzekać. Panie, choć z chłodnym dystansem, to załatwiały wszystko bez wrzasku i wyrzucania za drzwi. Jednakże moje życie się zmieniło... Na UW, uczelni która ma wyrobioną markę w całym kraju, nikt już nie dba o klienta, bo: "jest 20 innych chętnych na Twoje miejsce". Do dziś pamiętam "swój pierwszy raz", gdy stałam po legitymację i chciałam o coś jeszcze dopytać, wraz z grupkę innych pierwszoroczniaków. Przede mną weszła dziewczyna do prodziekana i gdy drzwi się non stop otwierały mogłam podsłuchać ich coraz głośniejszą dyskusję...


Dziewczyna była ze wsi, nie miała internetu, miała wprowadzić się do końca września do wawy i wszystko pozałatwiać. Niestety u nas rejestracja na przedmioty odbywa się znacznie wcześniej, o czym nie wiedziała i nie zdążyła na nic się zapisać. Rozumiałam ten ból, bo sama ledwo ogarnęłam końcówkę terminu i biegałam z dziką kartą odrzucana przez większość grup, błagając kogoś aby mnie dopisał na ćwiczenia. 

Dziekan powiedział jej, że z dzikiej karty już raczej nie zapisze się, bo grupy są pełne (a nie powinno miejsc być tyle ile studentów?), ale może próbować się dostać za rok. Dziewczyna się poryczała, wybiegła z dziekanatu i niechcący mocniej trzepnęła drzwiami, co było naturalne w jej stanie i zrozumiałe, ale NIE! Dziekan wybiegł za nią, zatrzymał ją i zrobił pouczenie na temat niestosowności jej zachowania. Muszę dopowiadać, że jak przyszła moja kolej, jakoś wrosłam w ziemię?


Odebrałam legitkę, podpisałam, co trzeba i już miałam zadać pytanie, kiedy krzyknięto na mnie, że "PYTAŃ NIE MA!!!!" i wywalono za drzwi. Oczywiście mocno sobie to zakodowałam w głowie, bo ani razu już o nic nie spytałam. Wszystko, co działo się na wydziale wyławiałam z korytarzowych plotek, które dochodziły do mnie prędzej czy później. A jak koniecznie już musiałam coś wiedzieć -dzwoniłam. Zazwyczaj i tak nikt nie odbierał, ale chociaż miałam świadomość, że zrobiłam wszystko...


Głównie i tak mi się jakoś udawało w miarę dowiedzieć wszystkiego na czas, choć nie raz stałam w gigantycznej kolejce tylko po to, aby dowiedzieć się, że czegoś mi brakuje, a jak już to doniosłam, to że źle zatytułowałam, a jak przyniosłam poprawną wersję: "ach byłabym zapomniała, jeszcze to trzeba przynieść!". To było jeszcze w miarę do wytrzymania, ale gdy człowiek stał dwie godziny, by chamsko, tuż przed nosem mu zamknięto dziekanat, a następnego dnia musiał przeżyć to samo... Nie było kolorowo, szczególnie, gdy studiowałam dwa kierunki.


W tym roku było gorzej, gdyż dopiero przedwczoraj doszło do mnie, że do 20 września trzeba było donieść zaświadczenie jakieś tam, i płytę. Cała w nerwach, że wywalą mnie na zbity pyski (według USOS-a wciąż jestem na drugim roku), stanęłam sobie na godzinkę w kolejeczkę, a że była długa, ludzie którzy mieli coś do wniesienia podawali to tym z przodu, aby przy okazji załatwienia swojej sprawy, przed zamknięciem dziekanatu, po prostu złożyli ich dokumenty w środku. Wiecie, co pomyślałam prawda? Ktoś złożyłby za mnie, i pokrzyczeliby na niego, nie na mnie ^^. Uroczo!


Ale, ale! W chwili, gdy paskudny plan zalęgnął mi się w głowie, ktoś wlazł mi na ambicję. Otóż, przy dziekanacie mamy takie małe skrzyneczki na wydruk podań z USOS-a, aby nie zawracać naszym kochanym paniom głowy pierdołami, kierowanymi do dziekana w zasadzie. Zdziwiło mnie, więc kiedy ludzie wrzucali tam i inne, mniejsze karteczki, a człowiek który wepchnął tam indeks, wyrywając mu niemal okładkę, gniotąc i dociskając, został moim guru. Znalazłam wyjście na uniknięcie konfrontacji! Co prawda miałam dopytać, czy czasem nie złożyłam tejże płyty w maju, ale jak wrzucę drugą to na pewno nie zaszkodzi, prawda? Zajebista jestem ^^.


Osobiście nie wiem, jak to się skończy. Pójdę tam jeszcze raz, jak Panie ochłoną po swoich znaleziskach ze skrzynek i poproszę, jakby nigdy nic, zaświadczenie do ZUS-u i wtedy mi albo je dadzą, albo każą wypierdalać z uczelni, ale cóż... Traktuję to jako psychologiczny chrzest bojowy, albo nabawię się nerwicy, albo zostanę zahartowanym psychologiem ^^'.

A jak jest u Was na studiach?

środa, 3 października 2012

Wyścig szczurów

Na pierwszych zajęciach każdy mówił coś o sobie. Co studiuje (nikt nie studiował tylko psychologii, jak teraz ja), gdzie pracuje, co robi dodatkowo. Dumnie czekałam na swoją kolej. Praca "kierownika sektora" miała powalić wszystkich na kolana, a wydany tomik poezji sprawić, by dodatkowo zbierali szczęki z ziemi. Nic takiego się jednak nie stało. Wgniotło mnie w fotel gdy usłyszałam, że inni studiują po 3-4 kierunki, grają gdzieś w zespołach, uczestniczą w prestiżowych stażach, najlepiej do tego jeszcze jakieś pół etatu i z dumy zostało mi raptem: "co ja tu robię????" Na koniec przedstawiała się piosenkarka, zainteresowana psychologią muzyki. Niestety nie zdała raz przez nagrywanie płyty, ale kariera ważniejsza, każdy to rozumie, prawda?

Wyszłam z zajęć z mętlikiem w głowie. Do dziś jestem pod wrażeniem i próbuję zrozumieć, gdzie mi się dodatkowa doba zapodziewa, skoro można z życia tyle wycisnąć...

W niedzielę skończyłam pracę o 4 rano. Potem kilku godzinny powrót z Gdańska do Warszawy, bieg na owe zajęcia, krótka drzemka, przygotowanie ciast na urodziny ciotki, bieg do szkoły językowej i użalanie się nad sobą do kolejnej 4 rano, bo nie umiem się ogarnąć i jestem w dodatku chora...


Na poranne zajęcia zaspałam, nie miałam siły się zwlec z łóżka, potem odkryłam uroczą wiadomość, że ciocia na swoje urodziny właściwie z imprezy to zorganizowała tylko gości... Zakasałam, więc rękawy i wzięłam się do pieczenia. Zadzwoniłam do banku, bo mi złą kartę przysłali i do agencji pracy, czy mogę dostarczyć zaświadczenie o zarobkach jutro. Nie, nie mogłam, więc z popołudniowych zajęć też nici, bo inaczej zapłaciłabym karę za niedotrzymanie terminu.

Potem impreza, dość udana, wszyscy się zajadali moimi specjałami, a wieczorem spadła na mnie wiadomość, urocza jak grom jasnego nieba. Chciałam jakoś na dniach rozliczyć się z poprzedniego etapu na studiach, bo u nas zawsze się z tym guzdrają i dowiedziałam się, że potrzeba jeszcze złożyć jakąś płytę z pracą roczną, a termin upłynął dawno temu. Normalnie osiwieję! Jutro z rana biegiem do biblioteki po zaświadczenie, a potem błagania przed dziekanatem w zasadzie nie z mojej winy. Pracę roczną złożyłam w terminie, nikt mi nie mówił o żadnej zasranej płycie, nawet promotor. Więc zastanawiam się, czy podjąć się taktyki:

a) nie wiedziałam, promotor miał moją pracę w wersji elektronicznej, więc myślałam że dostarczy co trzeba, skoro mówił tylko o 2 egzemplarzach w wydruku... aha... można jeszcze donieść?
b) wyjechałam, nie było mnie całe wakacje, ale mam przy sobie...
c) przecież oddawałam z wydrukami! zgubiliście???

Mocno zastanawiam się nad c, bo dumając nad tą opcją, właściwie sama zaczynam się wahać, czy nie oddałam tej płyty w maju, a skoro umiem przekonać samą siebie... xD

No, a teraz pomyślcie, że studiuję dalej jeszcze filologię. Według moich "zaginaczy czasu" z zajęć, powinnam wszystko perfekcyjnie ogarniać i jeszcze wziąć sobie coś na weekendy. To mnie wgniotło w ziemię! 

Rozglądałam się po Warszawie. Coraz bardziej pędzi do przodu. Ludzie wbiegający ze śniadaniem do popołudniowego autobusu. Ludzie śpiący w metrze, czy wściekający się, że tunel przerwie połączenie z klientem. Ludzie mówiący w x językach, aby jak najlepiej je opanować, rozmawiają grupkami na poboczach. Rysownicy przycupnięci na Nowym Świecie ogarniają konstrukcje Bazyliki św. Krzyża, dodając do niej swoje wizje, a reszta?

Znam wielu świetnych artystów. Malują tak pięknie, że dech zapiera, ale na ASP nie mają szans. Znam wielu aktorów, z dużym doświadczeniem, których nikt nie chce, nawet na uczelnie. Pielęgniarki, nie mogą być już tylko po zawodówce, teraz trzeba iść na medycynę. Piosenkarki śpiewające do kotleta, bo zarobić jakoś trzeba, a przecież piosenki ich ściąga się w necie. A kto z nas ma jakąkolwiek szansę z dziećmi szkolonymi od małego?

Ja ponoć mam dobry głos, ale zaniedbałam go. Nie stać mnie ani na emisję głosu, ani na jakiś instrument w domu, ani na lekcje śpiewu. Jeśli w pewnym momencie nawet nazbieram na to, by robić co chcę, to czy kiedykolwiek ją dogonię?


Nie. Bo ona będzie dorastać z tym wszystkim i w pewnym momencie zostawi wszystkich za sobą. Niby normalna sprawa, czasem pojawia się oszlifowana perełka, ale takich dzieciaków jest coraz więcej... Rodzice inwestują we wszystkie umiejętności, a świat idzie naprzód. Czy Warszawa już nie wygląda jak japońskie wyścigi szczurów, gdzie testuje się dzieci jeszcze nim pójdą do przedszkola, aby wyselekcjonować te najlepsze? I śmieszne, bo mimo że wybieramy np. studia z pasji, czy po prostu lubimy uczyć się języków obcych, to tak czy siak robimy to dla kasy, prestiżu. 

Pewnie, gdyby mi jej nie brakowało, uczyłabym się czegoś zupełnie innego i nie płakałabym, jakby mnie z powodu chrzanionych braków w dokumentach zostawili na tym samym roku. Kogo by to obchodziło, kiedy skończę studia, jeśli miałabym zapewniony byt? Wydałabym też na kursy maturalne, na spokojnie po psychologii zaczęła medycynę, wieczorową, aby łatwiej się było dostać, pisała, grała na pianinie, śpiewała i rysowała...

A potem te wszystkie umiejętności zdobywane w biegu, zostawiła w trumnie... Może więc powinnam położyć się na trawie, olać studia , korzystać z przyjemności i zarabiać tak jak lubię i co się trafi?

Może...

Bo słyszałam legendy, że gdzieś tam istnieją ludzie po zawodówkach i sobie radzą, że uciekają ze szkół i są szczęśliwi, nawet, gdy brak stałej pracy. Słyszałam o ludziach ze wsi, którzy nie znają markowego ubrania, i piszczą, gdy automatycznie spuści się po nich woda w toalecie. Ludzi, którzy nie znają techniki, nie korzystają z internetu, mają za to masę przyjaciół i nie obchodzą ich wyścigi po trupach (nawet swoich własnych). 

Słyszałam, że istnieją, tylko gdzie?
Wokół siebie widzę same cyborgi. 
Jestem jednym z nich i jedyne, co czuję, że to już nie tylko definicja Warszawy.

--------------------------------------------

Poodwiedzam Was jak tylko znajdę chwilkę i wszystko powyjaśniam.
Tymczasem zapraszam na antyjesienne zdjęcia z Krymu!