niedziela, 29 lipca 2012

Wyjazd

No i jestem w górach. Pociąg był o 7, więc musiałam praktycznie wstać o tej godzinie, o której zazwyczaj się kładę... a to już nie należało do najprzyjemniejszych zadań. Z dnia na dzień nie da się nagle zmienić dobowego trybu życia i przesunąć go chociaż o 6 godzin. Spałam więc niecałe 2 godziny i jak zwykle przyszła noc, a po całym dziennym majaczeniu nagle wracają mi siły ;/.

Martwię się też o moją ciocię. Jest tak nerwowa, że naprawdę mi jej żal. Nie kursowały tramwaje, na które liczyłyśmy chcąc dojechać na centralny, ale wyszłyśmy z dostatecznym zapasem, aby się tym nie przejmować, a ona wrzeszczała, panikowała, przeżywała, aby siedząc bezpiecznie już w pociągu wydzwaniać po wszystkich i opowiadać, przez co to ona nie przeszła... Cóż... kiedyś też się denerwowałam, że nie zdążę na pociąg, ale byłam wtedy na Białorusi, bez finansów na jakąkolwiek pomyłkę, w dodatku z wizą, która wygasała tego samego dnia i wokół ludzi, którzy ku mojej zgrozie nic, a nic mnie nie rozumieli. Nie znali, ani polskiego, ani angielskiego, a ja rosyjskiego. To tak, wtedy czułam stres, ale żeby panikować AŻ TAK, gdy jedyną konsekwencją, byłby późniejszy odjazd? I niezależnie, jak mocno starałam się dodać jej otuchy, uspokoić nieco, jedynie się po mnie wydzierała, aż w końcu zaczęła ignorować, a biorąc pod uwagę, że potrafi wściekać się o jeszcze mniejsze bzdety, naprawdę coś jest chyba nie tak. 

(skrót PKP w rzeczywistości oznacza: Poczekasz, Kurwa, Poczekasz)

Jedynie mój A. poprawia mi humor. W nocy napisał,że tęskni, rano zadzwonił, opowiadał, jak to tam na zlocie motocyklistów, i że mu mnie brakuje, bo podczas remontu przyzwyczaił się, że jestem codziennie... Szczerze? To już nie pamiętam, że na mnie krzyczał ^^'. Jeszcze dziś dowiedziałam się, że w pewnej grze, gdzie gramy razem, chwalił się swojemu klanowi, że jestem najseksowniejszą i najcudowniejszą kobietą pod słońcem. No nieźle... a poprosić go o miłego słówko, to pół roku trzeba czekać. A teraz to pół serwera prosi o moje zdjęcie i już wiem dlaczego ^^'.

Samego wyjazdu niestety żałuję. Upadł prawie 50 stopni. Na zewnątrz nie idzie wytrzymać, a to tam planowałam ten urlopik spędzić. Tutaj mam bardzo słaby zasięg z neta, więc właściwie w domu nie ma co robić. Myślałam jeszcze, czy by nie poopalać się nad rzeką, ale ponieważ wyrosłam z dziecięcej odwagi, często mylonej z głupotą, stwierdziłam, że są 3 powody, dla których jest to głupi pomysł:

Powód nr1: pijawki były tam pierwsze, nie chcę wchodzić im w życie z buciorami

Powód nr2: jakiś inteligent stwierdził, że żmija zygzakowata jest gatunkiem grożącym wyginięciem i tak potrzebnym do utrzymania, że aż porozmnażano je i wypuszczono do naturalnego środowiska. Miało to miejsce z rok temu, od tamtej pory w miejscowości, w której teraz jestem, żmije można spotkać wszędzie, nawet we własnych ogródkach. A ponieważ, zaskrońce od niektórych typów żmii zygzakowatej, pewniakiem można odróżnić właściwie tylko po źrenicy, stwierdzam, że stanowczo nie chcę spotkać żadnego gada, a tym bardziej patrzeć mu w oczy. Właściwie to po ogródku też się boję chodzić...


Powód nr3: kleszcze. Odkąd córka sąsiadów przeszła ostre zapalenie opon mózgowych, z którego ledwie wyszła - zaczęłam brać je arcy poważnie. Ba! Wtedy miałam wręcz obsesję i martwiłam się każdą krosteczką czy zgrubieniem na skórze.

Cóż... pozostaje mi zamknąć się w pokoju, dokończyć powieść i ją poprawić, a potem uciekć pierwszym, lepszym pociągiem ;P.

Jestem więc zdecydowanie miastowa. Wolę poopalać się przy fontannach, czy na basenie, a najlepiej na solarium (bo nie umiem uleżeć w miejscu) niż na dziko, wśród tylu niebezpieczeństw. Cholercia, chyba się stałam standardową kobietą ^^'. Gdzie te lata, jak chodziło się po drzewach, ubranym w dresy i przeżywało przygody w zaniedbanych miejscach, bez higienicznych wygód?

Heh... jak dobrze, że one minęły ^^'

piątek, 27 lipca 2012

Newsy

Remontowe straty oceniam dość wysoko. Pomijając fakt, że rzeczy, które skamuflowałam tak, aby były na wierzchu, bo są dla mnie ważne, do dziś nie zostały odnalezione, okazało się, że mam problemy ze sprzętem. Jak już odnalazłam wszystkie zasilacze, okazało się, że jeden z nich zupełnie nie łączy i nie wiem, czy coś nie halo z urządzeniem, czy na kablu... Załamię się, jak się okaże, że znowu trzeba coś dokupić. Kolejną moją żałobą jest mój w miarę nowy laptop od mojego A., który chcąc porządnie wyczyścić odkurzaczem z kurzu, który mógł wleźć między klawisze, niechcący wciągnęłam jedną bardzo ważną część jednego z przycisków, który odchyliłam, bo krył w sumie tuzin kocich kłaków. Biorąc pod uwagę, że w odkurzaczu jest masa pyłu ze szlifowania, a owa część ma może z milimetr, stwierdziłam, ze szans na znalezienie dużych nie ma, przykleiłam przycisk na taśmę i szykuję się do kupna nowej klawiatury ;/. Kurczę no, tak dbam o swój sprzęt i ciągle muszę mieć jakieś z nim przygody ;///


W dodatku, jak się walić to wszystko. Poruszałam temat rodziny w górach,do której często jeżdżę i jutro znów wyruszam w drogę? O ile pamiętam mówiłam, że im tez przydałaby się pomoc, bo nie najlepiej ze zdrowiem. No i kolejna osoba w szpitalu. Stan przedzawałowy. Mam nadzieję, że będzie wszystko dobrze, bo ta pani, miała już zawał 13 lat temu, więc może po prostu czas zmienić leki, no ale sam fakt... A żeby było śmieszniej, moja mama, która mieszka ze swoim facetem i jego wujkiem -starszym mężczyzną, musiała owego wujka umieścić w domu opieki. Ma zaawansowanego Alzheimera. Spalił im dom, paląc świeczki przy zdjęciach, robiąc takie cmentarzyki i niestety wymaga permanentnej opieki. Dlaczego niestety? Nigdy z nim łatwo nie było, facet był mocno wkurzający, ale teraz jej kochanek uznał... że mojej matki już nie potrzebuje. Ciągle grozi jej, że wyrzuci ją z domu, bo teraz nie musi się nikim opiekować. Więc doszedł kolejny problem...

Kolejnym newsem jest moja najlepsza przyjaciółka (którą niegdyś poznałam przez bloga swoją drogą) i coś, co zechCIAŁO zakiełkować jej w brzuchu. Długo nie wiedziałam, co o tym myśleć. Jej partner średnio mi się widzi. Opowiadała, jak ją odpycha, gdy chce się przytulać, jak zostawia ją w samochodzie, gdy idzie do kumpli, jak wstydzi się do niej przyznać przed rodzicami. Kocham ją, więc byłam przerażona, że z takim dupkiem jest w ciąży. Nawet jeśli nie do końca chodzi o jego chamstwo, a trudną rodzinę, jakieś zaburzenie z tym związane, jak go wychowywali. Moja Kochana za dużo przeszła, aby teraz mieć znowu pod górkę. Ona mocno wierzy, ze dziecko go zmieni. Faktycznie jest na tyle wierzący, że już ją ciągnie do ołtarza. Trochę mi przykro, jak sobie pomyślę, że to tak średnio z miłości, ale zaciskam zęby i mam nadzieję, że a nuż stanie się cud? Zaczyna ją chyba doceniać, przyznać się do niej już musi, może to rozwiąże większość ich problemów? Jeśli im się uda to nawet będę jej zazdrościć. Są razem zaledwie niecały rok, a ja od ponad roku na pierścionek czekam ^^'. A to już jest nie fair! ;P No, ale na razie się cholernie o nią boję i martwię, nie wiem, jaką stworzą rodzinę z jego mocnymi, chrześcijańskimi wzorcami. Nie akceptuje antykoncepcji, nie akceptuje za bardzo jej wyjazdów... Może jako żona, będzie miała na niego większy wpływ? Heh, jako psycholog złapałabym się za głowę, jako przyjaciółka, naprawdę mam taką szczerą nadzieję.

A teraz lecę na spotkanie z moim byłym - M.. Jemu życie też się trochę poukładało. Do więzienia raczej nie wróci, bo znalazł w końcu pracę i się ustabilizował. Znalazł nawet dziewczynę, zamieszkali razem. Mają jakieś tam drobne problemy, których on niezbyt rozumie, więc spróbuję mu jakoś pomóc, choć wystarczyło mi jedno, co mi powiedział: "poznałem ją w psychiatryku, ma schizofrenię", aby wiedzieć, że na dłuższą metę ten związek, może go jedynie zniszczyć. Dziewczyna zachowuje się dalej, jakby miała jakieś halucynacje i wszystko odreagowuje na nim...

Heh, czuję się jak w telenoweli, jeden odcinek, kilka historii i takich, że aż dziw bierze. Nie wiem nawet o kogo mam się bardziej martwić... O chorych? o matkę? o przyjaciółkę?
 ----------------------------------------

Kuklake, jeśli masz to zostaw mi swój adres bloga, czy jakiś kontakt do siebie, jak znowu wpadniesz.

A zapraszam na mojego bloga literackiego, gdzie zamieściłam fragmenty swojej powieści i czekam przy doradzeniu okładki :). tutaj


czwartek, 26 lipca 2012

Złość - jak sobie z nią radzić?

Cóż, każdy powie, że trzeba o niej mówić. Mówić o tym na kogo się człowiek złości, za co, najlepiej prosto w twarz adresatowi naszych uczuć. Wydaje mi się, że to jest najlepsze wyjście, bo złość idzie tam, gdzie powinna. Nie wyżyjemy się na kimś innym, nie zrobimy sobie krzywdy, nie schrzanimy czegoś, podejmując głupie decyzje, pod wpływem emocji. Niektórzy mają jeszcze dodatkowo sport, czy inne techniki, aby tej złości było jak najmniej, jednak jeśli złościmy się na bliską nam osobę, tak czy siak, lepiej nie zostawiać przemilczanych problemów. No tak, ALE..

Są momenty, kiedy o złości rozmawiać nie ma sensu i psychologom, którzy zachęcają do rozmowy w każdym momencie życiowego dylematu, mówię zdecydowanie: nie! Bo chyba nie przewidzieli sytuacji, w której, ktoś kto mnie irytuje, wyżywając się na mnie, za coś, co mu nie poszło, będzie stał na drabinie. W dodatku, w moim mieszkaniu, zdzierając z głowy mój sufit. Podejrzewam, że choćby napomknięcie o tym, iż nie ma prawa tak do mnie mówić, spowodować, by mogło lawinę przekleństw, na remont, na mnie, mój sufit i kota, który lepił się do ścian lepiej, niż grunt z farbą. 


Uważam też, że odejście od chybotliwej drabiny, w której brak jednej nóżki, z dumnym: "Porozmawiamy, jak się uspokoisz", mogłoby zaszkodzić jeszcze mocniej... No więc pat. Nie widziałam innego wyjścia, jak zacisnąć zęby, wysłuchać przykrych słów, i spróbować wrócić do tej sytuacji, kiedy indziej. Pomijając fakt, że to ja zażartowałam, iż w kuchni sufit na pewno cały popęka, aby nastraszyć nieco ciotkę, toć nie moją winą było, że tak się właśnie stało. CHYBA?

Starałam się też zrozumieć nieco mojego A., który po swojej pracy jechał prosto do pracy u nas... Dzielnie przez 2 tygodnie skakał po szafkach i drabinie, aby zlikwidować wszelkie pęknięcia w ścianach i pomalować niesforne pomieszczenia. Zapewne nie czuł się lepiej wiedząc, że tata w szpitalu i po prostu wybuchnął widząc, jak w przeddzień planowanego skończenia remontu wszystko wali mu się na łeb - dosłownie i w przenośni.

Jednakże, kiedy następnego dnia zobaczyłam go z nową werwą, wiarą, siłą, bo ojciec zgodził się na bypassy, bo przeterminowa szpachla, jednak zadziałała i się trzyma, nie miałam serca walnąć tekstem, że wszystko super, pogadajmy o tym, jak mnie podle potraktowałeś. Nie mogę powiedzieć, aby żal minął ot tak, ale zrozumiałam, że niewiele miał ze mną wspólnego. A. mimo, że na co dzień cierpliwy w pewnych sytuacjach po prostu musi sobie pogadać, na wszystko i wszystkich i równie szybko, co mu się wkurzacz włącza, to tak samo szybko się on i wyłącza. Nie ma sensu wtedy niczego wyjaśniać, bo powody są mi zawsze znane, a on z przepraszaniem to tak nieco na bakier. Jego największą wadą jest arogancja. Nie cierpi, jak coś mu nie wychodzi, ciężko mu się do tego przyznać, jak i woli się wytłumaczyć, czemu zachował się tak, a nie inaczej i prosić o zrozumienie, niż przeprosić. Z czasem, jak będziemy ze sobą żyć, mieszkać, będę starała się go nauczyć tego, pokazywać, że z "przepraszam" łatwiej jest wybaczyć i zapomnieć, ale kiedy brakuje nam czasu, czy warunków do rozmowy, to zadanie jest awykonalne. Nie zacznę przecież poważnej rozmowy, jak stoi na parapecie i to przy ciotce, ani też (ponieważ teraz się rozjeżdżamy trochę po Polsce) nie poruszę tego za 2-3 tygodnie, z pretensją, że kiedyś tam powiedziałeś mi coś niefajnego, bo tak się po prostu nie robi ^^'. Mimo wszystko, coraz lepiej potrafimy ze sobą rozmawiać o konflikcie, więc jestem dobrej myśli. Myślę, że te cechy A. wynikają jednak, z tego, że niegdyś kobiety nim manipulowały i mocno zraniły. Myślę, że jest po prostu ostrożny i boi się pokazać słabość, bo ktoś znowu to wykorzysta, jak będzie zbyt dobry. No ale i tak nieźle trafiłam, a doskonały nikt nie jest. Doceniam go szczególnie, jak patrzę z jakimi **ujami potrafią się kobiety wiązać i kochać... i szczególnie, że widzę nieszczęśliwe związki naokoło siebie. :(


Tymczasem macie, jakieś pomysły, jak sobie radzić z taką złością? Zrozumianą, ale ciężką do przełknięcia, gdy nie ma, jak o niej porozmawiać?

wtorek, 24 lipca 2012

Waga słów w kolejnych problemach...

Tata A. miał ostry atak wieńcowy, co oznacza, że ma chorobę wieńcową w zaawansowanym stadium. Martwiłam się o niego, o mamę A.... przywiązałam się już do tych ludzi, ale już jest ok, trzeba tylko zrobić resztę badań i ustalić metodę leczenia. Lekarz zaproponował bypassy, ale ten odmówił. Mają dom, niedawno postawiony, wciąż spłacany. Bypassy, równały się półrocznemu bezrobociu, na które, nawet z zasiłkiem - ich nie stać, choć tylko teoretycznie. Mają spore mieszkanie w centrum miasta, które wynajmują. Od jakiegoś czasu jednak myśleli o sprzedaży go. Chcieli dać część swojej córce, część synowi, a resztę zostawić sobie na czarną godzinę. Mają też inne rezerwy, które zbierali dla syna. Niegdyś oddał on im swoją książeczkę z dość pokaźną sumą, aby jego siostra mogła ułożyć sobie życie. Sam został z niczym i brać także od rodziców nic nie zamierza.


Cóż... pogodziłam się z tym, choć nieco mnie denerwuje jego duma, bo byłaby to dla nas szansa. Również moglibyśmy ułożyć sobie życie, z kredytem i pieniędzmi od jego rodziców, nawet jeśli po spłaceniu rat, mielibyśmy pomagać potem jego rodzicom, czy potraktować te pieniądze, jako pożyczkę. Bo umówmy się... ja jeszcze przez 3 lata stałej, etatowej pracy raczej nie znajdę, a A. zarabiając 2 tys. na rękę nie ma co liczyć na mieszkaniowy kredyt pokrywający, choćby w połowie kupno mieszkania. Samo czekanie tych 3 lat byłoby znośne, gdybym miała gwarancję, że potem pracę znajdę i będzie mnie stać przynajmniej na wynajem jakiegoś sensownego mieszkania, choć w stolicy, nie oszukujmy się - kosztuje to często drożej niż miesięczne spłacanie kredytu. Kiedy jednak zachorował tata A. i jego siostra chciała wziąć pożyczkę, aby namówić go, jednak na te bypassy, co zrobił A.? Oczywiście nie zaproponował podzielenia kosztów tylko wziął je wszystkie na siebie. Nie wiem, może jestem okrutna, że w takiej sytuacji oprócz zmartwienia o jego ojca, czuję też mocny zawód jego zachowaniem,tym braniem wszystkiego na siebie, ale wizja mieszkania z ciotką do 30tki, nie jest zbyt kolorowa i szczerze to jestem przerażona tym, co z nami będzie, bo ciągle coś oddala nas od wspólnej przyszłości. On dosłownie wszystko by rozdał, rodzicom teraz się wiadomo pomoc przyda, ale nie tylko im daje, coś czego nie ma...


A. nie umie oszczędzać, przyznał mi się, ale kiedy słyszę o jego długu na karcie kredytowej, bo do domu który wynajmuje ze znajomymi ciągle coś trzeba i dziwnym trafem to on kupuje wszystkie te droższe rzeczy, bo a nuż się przydadzą, jak nie jemu - odda rodzicom, to szlag mnie trafia. Ostatnio dowiedziałam się jeszcze, że dokarmiają jakiegoś tam kumpla, który zarabia miesięcznie kokosy, ale nie widzi nic złego w obżeraniu kumpli i nagminnym u nich nocowaniu, mimo zapewnionego przez firmę mieszkania podczas zadań w Warszawie. Już o to byłam wystarczająco wściekła, że nie umie postawić granic, ani podzielić wydatki na niezbędne i jedynie przydatne. Kiedy pojawił się kredyt z motorem, musiałam mocno to przegryzać, ale pokazał, że myśli o nas, bo inwestycja w motor, który ma sprzedać na nasze wesele, czy meble, wydała mi się po czasie sensowna. No, ale kredyt został, motor prawdopodobnie zostanie sprzedany, bo przekonał wszystkich, że nic na tym nie straci, jak go sprzeda i odda kasę rodzicom. Potem oczywiście pewnie od rodziców też nic nie weźmie i... jesteśmy generalnie w dupie.

A wiecie, co jest najgorsze? Że wcale nie jestem na niego wściekła teraz, tylko na siebie. Wręcz podziwiam jego gotowość do rozstania się z jego ukochaną rzeczą. Kiedy jest choroba w rodzinie, nie czas na wyrzuty finansowe, dobrze, że czuje się odpowiedzialny i postępuje słusznie, choć może za głupotę uważam branie wszystkiego na siebie. Jednakże straszna złość mnie ogarnia, gdy nie mogę powiedzieć, że my sobie poradzimy, aby się o nas nie martwili, że my mamy, że możemy dać tyle i tyle, aby zgadzał się na te cholerne bypassy, bo kasa to nie problem. Bo to jest problem, jak cholera. Bo nie powinnam liczyć jedynie na A., sama nie mając za dużo do zaoferowania, bo to ja nie mam, gdzie mieszkać, to ja chcę się wyrwać. Chce mi się płakać z tego wszystkiego. A co będzie dalej? 

Rodzice A. mając dom, nie będą mogli się zająć nim, kiedy nadejdzie prawdziwa starość, co wtedy? Już teraz obserwuję podobną sytuację w górach, w które jeżdżę we wszystkie święta i wakacje. Tym ludziom JUŻ przydałaby się jakaś finansowa pomoc. Nie tylko nie stać ich na lekarstwa, ale też ich córka sama jest tak schorowana, że przydałoby się kogoś tam zatrudnić, aby zajął się domem. Nie wiadomo też, ile ona w ogóle pociągnie w swojej pracy. Przeraża mnie to, że nie mam jak pomóc. Chciałabym, jak A. zaopiekować się swoimi bliskimi. Czuję przez to jeszcze większą presję. Wiedząc teraz, że może stracić on swoją jedyną inwestycję, czuję jeszcze większe parcie na zarabianie, na sukces, na zapewnienie nam bytu i naszej rodzinie. Dlaczego ja? Bo cóż... ja jeszcze nie wybrałam ostatecznie, co będę robić w życiu, nie wiem, jak mi to wyjdzie, ani w czym będę najlepsza, on tak i niestety nie jest to opłacalne zajęcie. Trzeba się, więc z tym pogodzić. Jeśli w tym się spełnia - nie wymagam więcej. No może poza "nie robieniem długów". Heh, może i ja za dużo chcę wziąć na siebie?


Nie wiem ile w tym prawdy, ale czytałam kiedyś, że Rowling była strasznie biedna, że zaczynała opisywać Harry'ego Pottera na jakiś serwetkach. Patrzę na swoją powieść z niesmakiem. A gdyby cud zdarzył się drugi raz? Może słowa w mojej książce będą na tyle dobre? Nie potrzebuję sławy, ani jakiegoś wielkiego bogactwa. Chciałabym tylko, aby starczyło mi na mieszkanie, na utrzymanie naszych dzieci i abym w takich, jak ta sytuacjach zamiast zaciskać zęby i biadolić, że brakuje, mogła się cieszyć, że mam jak pomóc. Ciężko jest tylko patrzeć.

sobota, 21 lipca 2012

O tyyyyyyle by się chciało!

Pa­miętaj­cie, nieważne, ile ra­zy przyj­dzie wam wy­kony­wać daną rzecz – róbcie ją dotąd, dopóki nie zos­ta­nie dob­rze zro­biona. Wie­rzcie w siebie, nieza­leżnie od te­go, ile ne­gatyw­nej ener­gii spro­wadza was w dół. Od­rzućcie ją i pa­miętaj­cie – będziecie tyl­ko tym, kim chce­cie być. A naj­ważniej­sze, po stok­roć naj­ważniej­sze, to skrom­ność. Może swo­jemu ta­len­to­wi zaw­dzięczać będziecie siłę czy władzę nad ludźmi, ale nig­dy nie daj­cie się po­nieść pysze ani du­mie. To zgu­ba ludzkości...- Michael Jackson
Może to tylko mój kompleks i nic więcej. Bo mój facet potrafi zmierzyć się ze wszystkim podczas remontu, co ze mną zmierzyć się nie chce, i po prostu leci mi z rąk. Bo moja przyjaciółka jest słynną triathlonistką, a jej marzenie o olimpiadzie coraz bliższe. Bo druga z moich przyjaciółek, wczoraj wręczyła mi egzemplarz swojej nowej książki. A może dlatego, że magistra robiła w Nowej Zelandii???

Jak widzicie po liście moich blogów ambicje też mam spore. Chcę pisać, rysować, fotografować. Dodajmy do tego pracę (szukam drugiej dalej), dwa kierunki studiów, dodatkowe lektoraty, niedługo (oby!) kurs prawa jazdy... i facet - wisienka na torcie, która zdecydowanie pochłania z tego wszystkiego najwięcej czasu.

Zawsze, jak mi było źle uciekałam w naukę, w sztukę, w zabawy słowne. Przywiązałam się do swoich różnych umiejętności, choć ni chu chu, przydatnych w poważnym, dorosłym świecie. W szkole się można było pobawić w warsztaty i warsztaciki, a teraz? No właśnie, zaprzepaścić szkoda, a czasu na wszystko brak. A. patrzy na mnie z pobłażaniem, gdy zamiast wziąć się za naukę rysuję, jakimś mangowy komiksik... Rozsądek mówi mi, że słusznie, a emocje... no cóż... mają wyjebane.

Staram się realnie oceniać swoje możliwości. Do remontów się nie nadaję - to już wiemy. Chyba, że ktoś zechce mnie zatrudnić przy zrywaniu sufitów, toć same garną się na mój wałek. Byłby to jakiś patent. Marzycielstwo warto, jednak nieco zmniejszyć, bo trochę nieakceptowalne jest np. lanie farby obok kuwety, bo w myślach jestem gwiazdą rocka i właśnie daję koncert. Może nieco koloryzuję, ale faktem jest, że zawsze myślami jestem, gdzie indziej. Ot, wyłączam się, nie ma mnie, kombinuję, jak stać się kimś. A. chyba to się średnio podoba. Zdarza się, jakiś 1% szans na coś, a ja mu truję godzinami, już jakby mi się udało, a gdy się nie uda, to nic, bo zawsze znajdę lepsiejszą szansę i tak bez końca. Bo, czy to nie ja po półrocznej nieobecności na usosie, logując się natrafię akurat na synchronizację danych? Czy to nie ja w grze ciągle dropię i zaliczam więcej wyprawek na 20 %, niż mój facet na 80%? Owszem, ja rozwalę wszystko, co się da, zetrę obcasy do podeszwy, czy zgubię się we własnym mieście. Jednakże tak, jak mam i cholernego pecha, tak i wychodzą mi rzeczy nieosiągalne dla innych. Co dziwniejsze wychodzą mi "przez przypadek". Przez przypadek wszystkie przedmioty obowiązkowe z psychologii, ze wszystkich lat, zdałam na 1 roku, przez przypadek wyjechałam na Białoruś... Dlaczego nie liczyć, że coś znowu mogłoby się udać? Ktoś zawsze przecież wygrywa, ktoś zawsze musi być tym jednym procentem.

A może przypadkiem chcę tylko wierzyć, że jestem wyjątkowa? Przecież widziało się już wielu wyjątkowych, którzy kończyli, jak wszyscy. Nie wierzę, że każdy z nas jest ten niepowtarzalny. Na świecie zbyt dużo istnieje schematów, a wyjątkowość ma się wyróżniać, a nie być składnikiem każdej jednostki. Każdy z nas ma inny charakter, wygląd - z tym się zgodzę, ale ta odmienność nie jest niczym zaskakującym, czy powalającym. Sukcesy odnoszą nieliczni i ja staram się tam pchać z całą swoją fajtłapowością.


Niestety tak, jak moja przyjaciółka rozbiła się o rzeczywistość, bo znalazła się na zakręcie, kiedy nie wiadomo, co dalej. Czy próbować się utrzymać z pisania, czy własna firma? Mnie też to czeka. Już teraz muszę wybierać. Nie da się uczyć miliona języków, studiować milionów kierunków, i do tego spełniać się artystycznie pod każdym względem, choć tak by się chciało... i najlepiej jeszcze, aby została masa czasu wolnego na lenistwo i oglądanie seriali.

Niedługo i studia odejdą w niepamięć, co wtedy zrobię, gdzie wyląduję? Nie zamknę się przecież w swojej głowie tworząc schizofrenicznie nową rzeczywistość. Nie utrzymam z bazgrania po papierze, ani nie wiem, kiedy w końcu skończę tą nieszczęsną powieść. A mimo to nie umiem przestać mieć nadzieję, że ze mną będzie inaczej. Choć wiem, że to zdanie powtarza także wiele milionów ludzi...

Od nieznajomej dostałam niegdyś na pewnym forum swoją charakterystykę. Nie wierze w horoskopy, ale ten opis pasuje do mnie tak, że szok ^^'.

Bliźniak Wąż jest postacią paradoksalną. Od kołyski nie jest taki jak inni i jeśli uda mu się kontrolować samego siebie, może dojść do prawdziwej wielkości. To myśliciel: szczęśliwa kombinacja refleksji i intuicji. Jest to fortunne połączenie dwóch znaków.
Jednak to zadziwiające połączenie jest jednocześnie prawdziwym polem minowym. Urodzeni bod znakiem Bliźniąt Węża są potencjalnymi ofiarami własnych iluzji i wstrętnego lenistwa. Codziennie przez całe życie muszą kopać się w tylną część ciała i zaciskać zęby tylko po to, aby wstać z łóżka.[...]Ten człowiek zdaje się wiedzieć, w jakim stopniu wpłynie na losy świata, jeżeli tylko zada sobie trud, aby się tego podjąć. Dlatego właśnie rezygnuje, zanim zacznie. Człowiek spod tego znaku jest zwykle delikatnego zdrowia i trudny we współżyciu. Tyle dzieje się w jego głowie, że nie chce, aby niepokojono go codziennymi obowiązkami. Pragnie posługiwać się swoim umysłem, wznosić na wyżyny w dwudziestu kierunkach jednocześnie, wymyślić nową filozofię, zmienić świat, zainspirować ludzkość. Dlaczego zamęczycie go czyszczeniem podłogi, skoro wiecie doskonale, że to obchodzi go tyle co zeszłoroczny śnieg. Bliźniaka Węża nie dotyczą tak przyziemne sprawy. Jest przekonujący, uwodzicielski i wyjątkowy pod każdym względem. Gdy temu człowiekowi uda się coś zacząć, przełamać swoje lenistwo i popracować nad własnym pomysłem, zawsze zwycięży. Pracując tak bez wytchnienia - ze wzrokiem utkwionym w możliwie najpiękniejszy i najprawdziwszy cel - będzie się wspinał coraz wyżej. [...] Artysta lub człowiek interesu, bogaty i sławny albo nie, Bliźniak Wąż jest zawsze rozdarty między chęcią utożsamienia się ze swoją pracą i pragnieniem, aby wszystko rzucić. Jasne, że jest ambitny i chce coś osiągnąć w życiu... Lecz czyż nie byłoby łatwiej zostać w domu i tylko pomarzyć, jak to osiągnąć?
 Może więc jest dla mnie szansa? ;P

czwartek, 19 lipca 2012

Zdrada

Postanowiłam, tak z ciekawości, jak to będzie z innym. Poznałam go na czacie, wydawał się sympatyczny, przystojny, kupował drogie prezenty i nawet nie wiem, kiedy poszłam z nim do łóżka. Co gorsza, nie żałowałam! Szkoda mi było tylko A., gryzły mnie wyrzuty sumienia. Nie chciałam zniszczyć naszego związku głupią przygodą. Niestety przygoda się powtórzyła i to u mnie w domu. Było nawet trochę sztucznie, ale ta fascynacja, coś mnie po prostu do niego ciągnęło... No i stało się... Moja ciocia zwolniła się wcześniej z pracy. Nie, nie zastała nas nagich w łóżku, ale łóżko było rozbebeszone, a on miał odpiętą koszulę. Wiedziałam już, że moje życie się skomplikowało, ale nie żałowałam. Musiałam to zrobić, musiałam spróbować.


Długo nie mogłam dojść do siebie. Nie potrafiłam rozróżnić fikcji od rzeczywistości, tak realny był to sen. Niby sen, a wyrzuty sumienia realne. 

Cóż ostatnio sporo się filmów naoglądałam, gdzie zdrada była na porządku dziennym. Ot, praca, rodzina i seks. Spełnienie w każdej z rzeczy. Trochę to przerażające, jak i twierdzenia, że skoro A. jest moim pierwszym partnerem, nie ma opcji, abym z ciekawości nie skoczyła kiedyś w bok. Fakt, trochę głupio jest nie mieć porównania, nawet nie wiem, czy mój facet jest dobry, czy kijowy. Nie wiem, czy ktoś umiałby zadowolić mnie bardziej, czy mniej, powoli też kończy się moja wyobraźnia - pojęcia już nie wiem jak po raz kolejny go zaskoczyć. Faktycznie dręczy mnie ta ciekawość, a gdy natrafiam czasem na kogoś, przy kim czuję chemię na kilometr, zauważam, jak mężczyzna może intensywnie działać na kobietę, choć z żadnym nie czułam chęci związania się.

A., jak każdy porządny facet nie opowiada mi o swoich eks, ani o tym co porabiali w łóżku. Sama też nie wiem, jaka jestem w te klocki. Może mówię, że wszystko dobrze, że się układa, a w rzeczywistości nie mam o tym pojęcia? Sama jednak za każdym razem odpycham adoratorów i uważam, że historia taka, jak nasza jest dość romantyczna. Dokładnie jak na obrazku:


Lecz w tak wyzwolonym społeczeństwie, w którym kultura atakuje nas seksem zewsząd, dziewictwo jest zbędnym balastem, a wiek inicjacji ciągle się obniża, ciężko się odnaleźć porządnej kobiecie. Sama musiałam słuchać od przyjaciółek, jak lekceważąco traktują tą sferę.

Psychologia nie raz, nie dwa próbowała wyjaśnić, czemu ludzie zdradzają, ale tyle jest powodów, że nawet po wyborze najważniejszych, ba! nawet po ustaleniu, co się w związku najbardziej liczy i jak to pielęgnować, by zdrady nie było, i tak niczego nie możemy być pewni. Czasem wystarczy przecież alkohol i kłótnia. A to już trochę... smutne.

Nie raz na forum przychodzą do nas kobiety i mężczyźni zdradzani, nieszczęśliwi, nie wiedząc, jak po tylu latach rzucić wszystko, przez kilkanaście minut czyjejś głupoty. No właśnie, jak? Zazwyczaj na chłodno radzę przeanalizować związkowe problemy, dociec, właściwie czemu tak naprawdę zdrada się pojawiła, wypracować system, który w przyszłości przed tym uchroni, ale kiedy wychodzą na jaw kolejne niepokojące fakty, mające już znamiona romansu, hardo twierdzę, że trzeba zachować szacunek do siebie i umieć odejść. Umówmy się, ale nie rozumiem kobiet, które tak bardzo boją się samotności, że aż pozwalają na taki precedens. W dodatku, niektóre potrafią wręcz tłumaczyć swoich zdradzających mężów, bo on przecież kocha dwie, bo ja go nie zadowalam seksualnie, ale to ze mną chce żyć.. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wyobrażając sobie zdradę A., myślę tylko, że te kobiety, właśnie bym zrozumieć chciała, albo, że jak się dowiem to nie zacznę wrzeszczeć, tylko się do niego przytulę ostatni raz, lub rozkażę mu skłamać, że to się nie wydarzyło. 


Był jeden raz, kiedy strasznie A. narozrabiał i cieszę się, że zachowałam się dostatecznie stanowczo. Miałam jednak świadomość, że wszystko zapewne się ułoży, więc nie był to dla mnie żaden sprawdzian. Ufam mu, widzę, że nie ma przede mną nic do ukrycia, ale jak będzie kiedyś?

Jedna z moich przyjaciółek niedawno się zakochała. Facet ma swoje zalety, ale też wstydzi się jej, odpycha, gdy ta chce się przytulić... Łza się w oku kręci, gdy ona tak za nim szaleje, a on tak ją traktuje. Nie przeczę, że może mu na niej zależeć, że może jego zachowanie spowodowane jest trudnymi relacjami w rodzinie, ale mimo wszystko. Miłość jednak ogłupia. Wiele wybacza. A zdrada boli chyba najbardziej i umówmy się, ale nawet jak ludzie próbują żyć ze sobą mimo niej, to nie wiem, czy da się ją wybaczyć kiedykolwiek. 

Heh, nawet oglądając "Kobietę na krańcu świata", widać, jak boli bycie drugą, czy trzecią żoną, albo którąś z kolei, choć w takiej kulturze wychowuje się dziewczęta, a co dopiero w naszej, europejskiej?

Mnie przed zdradą chroni widok zranionego A.. Kocham go tak mocno, że choćby nie wiem jaka chemia, nie umiałabym go zranić. Na razie. A jeśli stanę się starą zgorzkniałą kurą domową, bo nie wyjdzie mi z sukcesem zawodowym? A jeśli się sobie znudzimy? A jeśli to ja się znudzę jemu? 

Cóż... możemy jedynie starać się być ze sobą, jak najbliżej. Rozmawiać o wszystkim i niczym, wspierać się, być dla siebie kimś najważniejszym, przyjacielem, całym życiem. Można tylko tyle, albo i aż tyle, aby się uchronić przed zdradą, albo po prostu brakiem miłości.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Kasy chcę, kasy potrzebuję!

Kiedy A. podjechał po mnie, aby zabrać na wesele, bałam się dyskusji na temat remontowych kłótni, na temat mojego nieudacznictwa, ale nic takiego nie nastąpiło. Widząc, że z pracy zwinął srebrnego chevroleta, z klimą i radiem, czego brakowało jego pandzie, wiedziałam już, że na pewno ma lepszy humor. Nie myliłam się. Przegadaliśmy całą drogę, nakarmiłam go żelkami, on pochwalił mój wygląd i nie raz na światłach zaczepiał, po czym sam się przebierał jadąc. Niemal spóźniliśmy się na wesele, ale po zajechaniu, wszyscy na nas z busem poczekali. 

Na weselu, na którym byli i jego rodzice bawiliśmy się przednio. Wszystkim przedstawiał mnie, jako swoją przyszłą żonę (i jak tu się nie nakręcać), obdarzał mnóstwem czułości, jakbyśmy się dopiero co poznali, a potem wziął na dłuższy spacer po lesie. Rozmawiał o tym, jak widzi nasze wesele, ilu gości trzeba zaprosić, jak wykombinować to najtaniej. Śmieliśmy się, że trzeba zrobić jakiś stolik alkoholików, bo każde z nas kilku w swojej rodzinie uchował. Ponoć martwi się,że mogłabym stracić rentę, jakbym wyszła za mąż teraz, co jest całkiem prawdopodobne... Zrobiło mi się głupio, że sama o tym nie pomyślałam. Oczywiście jego rodzice robili dalej aluzje, nie kryjąc, że chcieliby widzieć mnie już w swojej rodzinie, co tylko spowodowało kolejne takie rozdarcie. Jednak jest coś, co potrafi serce pociachać na jeszcze większe kawałki - dzieci.


Mama A. obudziła nas o 14 ciągnąc za stopy. Oboje wymęczeni po remoncie mogliśmy spać i spać, a ponoć siostrzenice A. już się nas domagały. Ani bawiąz się z nimi, ani układając ze wszystkimi puzzle, nie wzruszyłam się tak, jak przy pożegnaniu. Przytuliłam starszą D. i kiedy odsunęła się na chwilę, malutka K. korzystając z tego, że jeszcze kucałam, rzuciła mi się na szyję.Myślałam, że się popłaczę. Podniosłam ją wysoko, przytuliłam, ucałowałam no i... pomachałam na pożegnanie. 

-"Wujku A.! Wiemy, że musisz jechać, ale może zostawisz chociaż ciocię?"

Oglądanie tych dwóch podkówek, jak wyjeżdżaliśmy mocno zapadło mi w pamięć. Tym bardziej żałowałam, że tak bardzo jestem od wszystkiego zależna finansowo. Odwiedzam maluchy tylko przy okazji, nawet muszę szczypać się na prezent dla nich. Kolejnym moim planem jest prawo jazdy, ponieważ w każdej niemal pracy jest wymagana kat B, pomoże mi to rozszerzyć swoje możliwości. W tej też prosili, abym to uzupełniła. No ale wiadomo, będzie prawko to szkoda czekać na jakąś okazję, aby raz do roku się przejechać. Przydałoby się jakieś autko na gaz. Autem bardziej się opłaca i pojechać w góry, i w górach zawsze z ciotką trzeba się prosić o kierowcę, czy choćby na zakupy cięższe. Zawsze prosiłyśmy albo A., albo faceta mojej matki. Nie mówiąc już o tym, że w końcu mogłabym skoczyć bezproblemowo do dziewczynek, kiedy A. będzie miał robotę. Jednakże nawet zakłądając, że na to prawko uciułam, to nie stać mnie na samochód. Zakładając z kolei, że na samochód jakimś cudem nazbieram, to nie stać mnie będzie na jego utrzymanie. Ubezpieczenie, paliwo,parkingi... 


A pomijając te wszystkie fakty, to trzeba mi też odłożyć na suknię ślubną, na nasze wesele, na nasze mieszkanie i jego urządzenie. Właściwie wszystko nie wyglądałoby tak tragicznie, gdyby nie czesne za studia wynoszące 780 zł miesięcznie oprócz lipca i sierpnia. Dodajmy do tego rachunki za telefon, internet, raty za moje nowe cudeńko, które zresztą obiecałam sobie spłacić szybciej i wychodzi na to, że żyję z kieszonkowego. Ze zleceniami kolejnymi też jakoś cisza, więc powoli zaczynam desperacko szukać kolejnej pracy na zlecenia, albo nisko płatnej stałej. Problem w tym, że nie mam już pomysłów, jak zarobić odpowiednią sumę, jak pogodzić kilka prac z dwoma kierunkami, ani czy uczyć się do tej medycyny, czy nie. Rośnie we mnie frustracja, bo nie potrzebuję kilku stów, ale kilkudziesięciu tysięcy, ew. kilku stów miesięcznie. Spróbuję zdobyć gdzieś stypendium naukowe, aby obniżyli mi czesne, ale to wciąż mało, bo może starczy na bieżące potrzeby, w tym utrzymanie auta, może nawet na jakiś sport? ale odłożyć większą sumę na przyszłość będzie trudno...  Sama nie wiem, jak zacząć sensownie zarabiać. Jakieś pomysły?

 
A na koniec notki złote myśli jednej z moich przyszłych siostrzenic. D. ma 4 latka, więc jest już dość wygadana, K. ma dopiero 2 i pół. 

Ja: A byłaś dziś grzeczna?
D: Dziś akurat tak.
Ja: A to kiedy ostatnio byłaś niegrzeczna?
D: No tego Ci nie powiem, bo to dłuższa historia.

D: Nie ja wcale K. nie uderzyłam o tak (walnęła K. plaskaczem po twarzy)

D: (przeglądając katalog z zabawkami, sama do siebie) To mam, to też, to tata kupi...

czwartek, 12 lipca 2012

Remont i ja - masaKRA(CH)

Jak napisałam tak też zrobiłam. Chciałam pomóc, robiliśmy pokój, miałam wolne, to czemu nie przeciągnąć drugiej warstwy farby na suficie??? Nie pierwszy raz maluję, choć fakt z sufitem nigdy wcześniej się nie zmierzyłam jeszcze. Było mi ciężko, nie przeczę, nie mam pojęcia czemu to, co mojemu A. zabrało godzinę mi zajęło ich całe 6, ale skoro miało to przyspieszyć prace - nie zrezygnowałam. Stojąc na chybotliwej drabinie nabawiłam się lęku wysokości, już niemal z paranoidalnymi wizjami, jak lecę na regały, a one na mnie, przejechałam se wałkiem po włosach kilka razy, upaćkałam każdy, możliwy centymetr skóry, niemal zdechłam podczas przesuwania mebli, ale parłam naprzód, a co tam! Znalazłam ku swojej zgrozie kilka nowych burchli, ale to już nie moja robota, wiedziałam, że z tym muszę zaczekać na A. Nie mogłam się już doczekać, kiedy on i ciotka wrócą z pracy i zobaczą moją dziarską niespodziankę i, co dla nich zrobiłam tylko, że sprawy musiały się skomplikować, jak zwykle.


Otóż, kiedy kończyłam już ów nieszczęsny sufit znalazłam miejsce z odstającym tynkiem. Zmarszczyłam brwi myśląc, co z tym zrobić i postanowiłam wyminąć, bo jeszcze bym odkleiła, prawda? Przejechałam, więc wałkiem tuż obok i... zamiast wałek zostawić farbę na suficie, to sufit zostawił siebie na wałku. Z przerażeniem zaczęłam zdrapywać płat tynku z przemoczonej gąbeczki. Nosz kur**, 6 godzin machania łapką tylko po to, aby się cofnąć do tyłu??? 

Akurat wtedy weszła moja ciocia. Średnio zachwycona niespodzianką zaczęła tyradę. A bo folie złe wzięłam, a bo jej łóżko przestawiłam, a bo ziemniaków za mało obrałam, a bo witryny jej nie okleiłam... Dziura w suficie według niej nie była moją winą, widoczne było zbieranie się powietrza pod pierwszą warstwą farby, więc wściekłam się, że zamiast docenić mój wysiłek, zaczęła czepiać się o jakieś pierdoły i prawie się poryczałam. Choćbym całe mieszkanie sama jej wyremontowała, to też nie zamknęłoby jej jadaczki, wiecznie coś. Wściekła spytałam się tylko, co dalej, czy mam skończyć ten ostatni róg sufitu, ale kazała czekać na A. 

No, a jak przyjechał A. to jednak stwierdził, że to ja sufit mam na sumieniu. Co więcej wydarł się na mnie, że zamiast skończyć wszystkie rogi chociaż, aby zacząć malować ściany, to jeszcze dodałam mu roboty, chcąc się zabawić i pomachać wałeczkiem... Czując, jak emocje niebezpiecznie osiągają stan krytyczny, spojrzałam znacząco na ciotkę, przecież to ona powiedziała, abym nie kończyła, więc? Niestety milczała. Próbowałam się tłumaczyć, że tylko posłuchałam polecenia, temu nie skończyłam, ale ciotka nawet nie pokiwała głową, a A. przez to wydarł się na mnie jeszcze bardziej. Czułam się zdradzona, niedoceniona, zmęczona, rozgoryczona. Czułam wszystko! Nie dość, że moja ciężka praca została porównana do zabawy, nie dość, że efekty pracy dla mnie samej zadowalające nie były, to jeszcze krzyczał na mnie mój A. a moja cholerna ciotka, która zawsze musi mu w dupę włazić, woli swoją winę przerzucić na mnie. Krzyknęłam, że palcem już nie kiwnę i niech se sami robią i spektakularnie wyszłam. Oczywiście nawet wyjście musiałam źle zorganizować, bo klatka zatrzaskowa i kiedy już zamykały się za mną drzwi zrozumiałam, że jak wyjdę bez klucza, czy telefonu, już nie wejdę. Popłakałam, wiec trochę na klatce i wróciłam, choć potem wszystko już leciało mi z rąk, tak byłam roztrzęsiona. A wiecie, co jest najgorsze? Że wtedy moja kochana ciocia się jeszcze śmiała. Już nawet wściekły A. patrzył na mnie z troską, czy nic mi się nie stało, czy nie oberwałam tą, czy tamtą puszką, a ona... ona się po prostu chichrała. Na koniec dnia z kolei podeszła do mnie dumna, jak paw, że oczyściła mnie z win, bo... bo powiedziała A., że... jestem rozpieszczona. Myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok. Zdziwiona ciotka tym, że zrobiłam o tak:


Dopowiedziała, że mówiła to w kontekście takim, iż w żadnych remontach wcześniej nie brałam udziału,że dlatego nic nie umiem, ani przygotować, ani pomalować i jestem taka fajtłapowata.

Tak, teraz na pewno A. uwierzy, że burchle na ścianie nie są moją winą. Szczerze? Mimo, że jak podałam mu obiad ostro na mnie nagadał jeszcze, to w tamtym momencie wolałam się do niego przeprowadzić, niż patrzeć na ciotkę. Nie mam pojęcia, gdzie zgubiła inteligencję i nigdy, nigdy, przenigdy nie zaproponuję, aby w jej domu A. cokolwiek jeszcze zrobił. To już wolę, jak mu nadskakuje, bo przynajmniej wtedy zamknie się w kuchni i nim przygotuje ucztę, mamy święty spokój. Mogłaby sobie znaleźć faceta w końcu, bo nie idzie wytrzymać.

Najzdrowszy stosunek w tym wszystkim ma oczywiście mój kot. Możliwe, że przez nakrapianie go miętowymi kroplami, gdy mnie wnerwiał, zrobił się z niego mały narkoman, bo jak na złość, lazł pomiziać się akurat do pomalowanej ściany, dziarsko obdarzając ją, że tak powiem: "częścią siebie" jeśli wiecie, co mam na myśli...


(Lipton - mój kocur)

Koleżanka mojej cioci: Czemu Wasz kot jest cały gruby, a łebek ma normalny?
Ciotka: Bo jak Mononoke zabawia go laserem, to tylko głową rusza ;P
----------------------------------------------------------------------------------------

Na razie mam wolne od remontu, bo na weekend wyjeżdżamy z A. na wesele i trzeba, co nieco pozałatwiać jeszcze. Mam nadzieję, że uda mi się przetańczyć, choć jeden taniec na swoich spuchniętych kostkach... No dobrze będę sprawiedliwa. Odkryłam jednak, że remont, z całym swoim **@^$*&!(*%!#^&!)#$^, okazał się pod jednym względem dla mnie łaskawy - schudłam, jedząc chipsy! Jupiiii!!!

poniedziałek, 9 lipca 2012

Remont, albo z dzienniczka niesamodzielnej Mononoke

"poczułem właśnie że powinienem zostać zdyskwalifikowany z tego zadania z powodu braku predyspozycji do wykonania go oo' " - fragm. dzienniczków z edycji Roxy
Nigdy, ale to przenigdy, nie zgadzajcie się, aby remont w mieszkaniu, robił Wasz osobisty chłopak. Ja niestety popełniłam ten błąd. A jak już wspomniałam mieszkam ze swoją ciocią jeszcze, z różnych względów. Rozkład sił wygląda, więc tak:
  • Mój kochany A. chce zabłysnąć
  • Moja ciocia mu nadskakuje, bo ma wyrzuty sumienia, że chłopak robi za darmo
  • Ja zostałam czarną owcą, bo ktoś to musi robić.
A. zajmuje się łataniem pęknięć i malowaniem, a ciotka przyrządza mu wtedy smakołyki. Ja z kolei latam między kuchnią i pokojem i zawsze jestem potrzebna tam, gdzie akurat mnie nie ma. Kocham i moją ciocię i mojego A., ale oboje też mają wady i w takim układzie niestety skupiają się na mnie. Arogancja i zarozumiałość mojego chłopaka pokazuje mi, jak przydatne ma on umiejętności, przy których wypadam dość blado, zaś nerwowa ciotka drze się po mnie za każdą pierdołę. Nawet, jak ona kładła ze mną folię, to moja wina, że się zsunęła, moja wina, że nie pomyślałam przy czymś tam i wiele innych moich win, wymaga głośnego gderania.
Może nie jestem już na etapie, na którym muszę swojego faceta oczarować, elokwencją, logiką i pomysłowością, ale skoro nie mogę mu wytłumaczyć, jak rzeczy się naprawdę mają i słyszy jedynie wydartą ciotkę, wychodzę przy nim, jak ofiara losu, którą oczywiście jestem, ale w znacznie mniejszym stopniu. Niestety kiedy w grę wchodzą tak przydatne umiejętności remontowe, moje pisanie, rysowanie, czy dobry głos mają chu*** zastosowanie. Czuję się wtedy niepotrzebna, a moja samoocena jest niewiele większa od mrówki.
A. z kolei umie wszystko, co potrzebne. Ma dwa magistry, ale jest też złotą rączką. Naprawi wszystkie sprzęty, położy glazurę, zainstaluje coś w motorze, pogrzebie w gniazdkach, ale i ugotuje sobie, porządnie posprząta, a na imprezach śmiało można z nim potańczyć. Przy takim pragmatyzmie, skopiowanie drzewka, na papier, wydaje się bezcelowym i niepotrzebnym talentem, skoro artystą i tak nie będę. 


Mononoke podczas remontu nigdy nie domyśliła się, jakiego papieru chce A.,czy zwykłego, czy ściernego, gruntowała w złej kolejności, bała się niestabilnej drabiny, pozwoliła wykipieć ziemniakom, zamiatając napyliła jeszcze bardziej, poplamiła sobie cycki farbą, a na koniec tego złego wszystko skończyło się na kupie. No i niestety musiała być to moja kupa ;/.
Bo Mononoke po zamiataniu drobnego tynku, nie mając dojścia do śmietnika po prostu wyrzuciła to do kibla. A kiedy pogoniło ją po obiedzie stała się narodowa tragedia - kupa pływała jeszcze wyżej, niż przed spuszczeniem wody. Kiedy poprosiłam ciocię, aby dała mi "odtykacz", wolała zrobić debatę nad kiblem z moją kupą i oczywiście wszystko przy A. ;///. Nie wiem gdzie uczą ludzi taktu, jak i nie wiem, czemu to zawsze mnie się wszystko przydarza..

W każdym bądź razie, choć to mój pierwszy remont, to Mononoke z remontem się zdecydowanie nie polubiła. O wiele bardziej wolę sesję, bo łatwiej udawać człowiekowi, że się uczy, niż udawać, że jest pracowity. Więc, jak A. i ciotka pójdą do pracy, wstanę wcześniej (o 11) i pomaluję wszystko, do czego sięgnę, aby jak najszybciej szanownemu remontowi szepnąć czule: "wypierdalaj".
A potem wrócę chyba do swoich drzewek...
 -----------------------------------------------------
Jak też zauważyliście, albo i nie, dodałam po prawej stronie listę swoich blogów. Nie wiadomo, czemu podróżniczy się zaciął i uparł na tekst napisany miesiąc temu, ale zapewniam,że istnieje tam nowsza notka. Jest to blog poświęcony miastom i miejscom, w których byłam i które uważam, że warto odwiedzić. 
Mój blog pt: "Pisanina Mononoke", będzie mieścił w sobie rzeczy, które wydaję/wydałam, opisy powieści, jakieś może pojedyncze wiersze i opowiadania, a może nawet artykuły. Z kolei fotoblog to tyko obrazki wychodzące spod mojego rysika, aparatu, lub photoshopa ;). Zachęcam do zajrzenia, ocenienia i zapoznania się z tym, co choć trochę umiem robić, skoro poznaliście już tutaj tą drugą, znacznie dłuższą listę ^^'.

środa, 4 lipca 2012

Po co kobiecie orgazm?

To, że łechtaczka jest pozostałością penisa - to już wiemy. Po co facetowi penis i orgazm też każdy wie i chyba nie zaprzeczy, że jest to potrzebne. Faceci osiągają orgazm prawie zawsze i umożliwia im to zapłodnienie kobiety, a przyjemność dodatkowo zachęca do tego rodzaju czynności. Faktem jest, że orgazm mężczyzny nie musi być równoznaczny z wytryskiem i na odwrót, lecz większość męskiej populacji nawet nie ma o tym pojęcia i myśli, że orgazm to wytrysk, bo rzeczywiście większość tak już ma.

Po co jednak orgazm kobiecie? Jeszcze nie wiadomo. Nie pełni on przecież żadnej biologicznej funkcji,  bardziej zachęca do masturbacji, niż seksu. Tak, kobieta potrafi osiągnąć orgazm niemal zawsze pieszcząc samą siebie, zaś z mężczyzną szanse maleją niemalże do połowy. To może nawet zniechęcać do seksu, podczas którego nie u jednej pojawia się frustracja. Nawet jak z mężczyzną łączą ją zażyłe relacje, praktycznie niemożliwe jest, aby osiągała orgazm za każdym razem, przy każdym szybkim numerku, czy porannym, wspólnym prysznicu. Czemu? Przez napletek. Nie dość, że łechtaczka jest malutka, to jeszcze przykryta fałdem skóry. Aby się do niej dobrać, trzeba albo dobrze dobranej pozycji, która nieco napletek uniesie, albo skupienia mężczyzny tylko na tej części naszego ciała, co nie jest już, ani piękne, ani romantyczne. Nie jednej przy seksie oralnym jest znacznie lepiej niż podczas normalnego. Co dalej utwierdza w przekonaniu, że chęć orgazmu odsuwa nas od tradycyjnego seksu - zapłodnienia, czyli od tego, do czego stworzyła nas natura. 


Oczywiście istnieje też orgazm pochwowy - dla wielu kobiet jednak jedynie legenda, więc dalej wychwalamy swój mały guziczek. Pytanie tylko, czy jest to pomyłka genetyczna i jedynie przez fakt, że u płodu z początku wykształcane są obie płcie, została nam pozostałość nie tyle penisa, co też jego funkcji, której być nie powinno?

Właściwie to teoretycznie być powinna. Skurcze narządów płciowych i macicy, występujące w trakcie orgazmu ułatwiają transport nasienia do miejsca docelowego. Lecz, aby rzeczywiście zapłodnienie ułatwić wymagałoby to nie tylko partnera, który by kobietę do orgazmu doprowadził, ale i niezwykłej synchronizacji. Można jednak rzecz, że i tak rodzenie dzieci jedno po drugim kobiecie nie sprzyja, więc orgazm raz na jakiś czas jest sprawą idealną, lecz jest jeszcze jedna tajemnicza sprawa. Osytocyna.

- To kiedy zechcesz dać mi dowód Twojej miłości? - tego typu teksty zazwyczaj są mocno krytykowane. Chłopcy, chcąc seksu wywierają emocjonalny nacisk na dziewczęta w ten właśnie sposób, lecz okazuje się, że właściwie to mają rację. W trakcie orgazmu do krwi uwalniana jest oksytocyna, substancja zwana hormonem miłości i zaufania. U mężczyzn także, ale nie w takim stężeniu. Z kolei u kobiety im większe podniecenie i skurcze macicy, tym większa jej ilość przywiązuje kobietę do aktualnego partnera. Dlatego niebezpiecznie są dla nas skoki w bok i lekceważenie tego, jako nic nieznaczącego razu. Czasem się uda, a czasem dostaniemy taką dawkę hormonu, że zaraz po "jednorazowym wybryku" widzimy siebie już na ślubnym kobiercu, z gromadką dzieci, przy właśnie tym facecie, który dał nam tyle rozkoszy.


Nie u wszystkich gatunków samice wychowują młode. Tam, gdzie samica musi tylko urodzić, to samce są bardziej wybredne przy szukaniu matek swoich dzieci. Jednakże u innych, w tym także u ludzi, to kobieta robi ostrą selekcję wybierając, kto będzie odpowiednim ojcem jej dzieci. Potomstwo wymaga wiele poświęcenia, czasu i sił, więc musi wybrać tego najlepszego, aby dzieci były zdrowe, a ona nie została z nimi sama. Pomijając naturę psychiczną, wielokrotnie zaburzającą nasz ogląd, biologia wyposażyła nas znakomicie pod tym względem. Więc jeśli najpierw rozsądnie dobierzemy partnera, to potem dopuściwszy go do sfery seksualnej przywiązujemy się do niego, otwieramy, obdarzamy empatią i zrozumieniem. Im więcej z partnerem będziemy rozmawiać, także o tych intymnych sprawach, tym częściej będzie nas doprowadzać do orgazmu, a my tym bardziej będziemy go kochać i zapewne uprawiać z nim częściej seks. Brak orgazmu, za każdym razem, broni nas przed przywiązaniem się do nieodpowiedniego mężczyzny.

Być my może mamy i większe stężenia oksytocyny podczas orgazmu i szybciej przywiążemy się do mężczyzny, może nawet już po pierwszym razie, ale w związku nie ma to znaczenia, bo mężczyzna ma przecież orgazmy częściej ;) Hormon ten więc może być i pułapką, jeśli chcemy tylko przeżyć "wakacyjną przygodę", ale i receptą na udany, silny związek, a orgazm reguluje naszą gospodarkę hormonalną pod tym względem.

A teraz drogie panie jadę zaufać mojemu A. bardziej ;P.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Z dzienniczka samodzielnej Mononoke cz.3

Dopadło mnie życie. Nie, wcale nie chodziło o to, że gołąb nasrał mi na głowę, jak tylko przybyliśmy do Gdańska, ani nawet o to, że każdy kierownik sektora musi, choć raz przepracować inwentaryzację na stanowisku zwykłego, liczącego operatora. Tylko raczej chodzi o to, że właśnie ten raz przeżyłam. Muszę opieprzyć jeszcze moją chrzanioną ambicję, która gdy pytano mnie, czy na bank poradzę sobie na magazynie pełnym skrzynek piwa i zgrzewek picia, czy kartonów środków czyszczących, odpowiedziała za mnie, mimo że wszystko było poustawiane jedno na drugim, a policzyć trzeba było całość... Niestety to na dole też.

(czas wolny w Gdańsku - fotki wykonane moim nowym telefonem ;P)

Ramiona, kręgosłup, nogi... Moje ciało dziś jest nieczynne, a podejrzewam, że jutro będzie jeszcze gorzej. Cóż... duma chociaż cała. Właściwie to nawet nie wiem, co było gorsze: dźwiganie, czy skanowanie pojedynczych baloników, czy chorągiewek wielkanocnych...Poważną konkurencją są też rozwalone batony, kleje i jakieś kaszki, które intuicyjnie znajdywały obsmarowane klejem miejsca na rękach, aby chamsko się odznaczyć białymi plamami. Gdy na jednej z półek dotarłam do 3000 produktu - zwątpiłam. Szczególnie, że dojście było zawalone innymi paletami z ciężkimi rzeczami, a kartony rozsypywały się, pod najlżejszym dotknięciem. Miałam na szczęście kolegę, towarzysza niedoli, który chyba zwątpił szybciej niż ja. Wpadała też czasem jakaś dziewczyna kitrając się za stosami i chichrając ze mną po cichu. Byłą dość pomocna, ale mi ją zabrali ;(((. Mogło być jednak gorzej. Kontrola bowiem wykazała u kolegi, jakiś nieznany kod. Długo kręcił głową z niedowierzaniem, gdy kazano mu przekopać się tam jeszcze raz i po numerze seryjnym ów produkt znaleźć w stosie innych pierdółek.

(ja, ale nie powiększę mocniej bo się notka nie zmieści)

Druga część inwentaryzacji poszła sprawnie, bo miałam już tylko mówić,co mają robić inni, ew. im to demonstrować. O dziwo, mimo mojego młodego wyglądu i braku szefowskiej kamizelki, nikt słówkiem nie pisnął. Jeden czy drugi dłużej się zastanawiał, czy wykonać polecenie "małolaty", ale jakoś mnie słuchali. To było dość zaskakujące. Niegdyś nie umiałam się z nikim zintegrować, ani nie miałam odwagi czegoś załatwić odpowiednio. Dziś zawsze to ja się kłócę do ostatka, jeśli coś jest niesprawiedliwe, zawieram szybko kontakty i wzbudzam w ludziach autorytet. Myślałam niegdyś, że to niemożliwe z moim wyglądem, i że przez to do pracy mnie mogą nie przyjąć, bo zawsze zarządzać będę nową grupą osób, nie stałą, i zapewne nie raz będą sprawdzać na ile sobie mogą pozwolić, ale dziś nie boję się konfrontacji, i widzę, że inni też to wyczuwają chyba...

Skończyliśmy supermarket o 4 rano. Nogi mi odpadały, ręce drżały niebezpiecznie. Czekałam, aż ekipa zwinie sprzęt i... 
- Ty, ty, i ty - wskazano mnie palcem - W drugim sklepie nasza ekipa jest w lesie, jedziecie im pomóc.

Wydaje mi się, że to nie wymaga ode mnie żadnego komentarza, jak się poczułam? Usiadłam dopiero o 6 i nie pocieszało mnie, że dzięki tej interwencji więcej zarobiłam. Byłam głodna, zmęczona, śpiąca i na dodatek ulewa na dworze dostatecznie mocno obniżyła temperaturę, abym nabawiła się kataru. Pogoda była okropna, jechaliśmy slalomem między błyskawicami. Stwierdziłam, że nawet mnie to trochę przeraża, więc zamknęłam oczy i poszłam spać. Jak pojawia się strach, najlepiej olać jego przyczynę, wtedy rodzi się zdrowy dystans. Obudziłam się, jak przyjechaliśmy do Warszawy. Dobrze, że za każdą godzinę podróży też nam płacą. Płatnym spaniem zrekompensowałam sobie tamtą męczarnie i cieszę się, że mam to już za sobą. Zdecydowanie wolę być szefem, bo to nie boli.

--------------------------------------------------------------------
A skoro jesteśmy już w temacie... Mój facet powiedział, że dorastam. To... niby miłe, ale z drugiej strony oznacza, że nie jestem dla niego wystarczająco dorosła. Nie chcę szukać dla siebie usprawiedliwienia, czemu wcześniej nie znalazłam sobie pracy. Jak już wspomniałam byłam nieporadna i niepewna. Wstydziłam się iść do ZUS-u i zadać stertę pytań dot. czego mi wolno, a czego nie, aby nie wyjść na pazerną, ale rentę zachować. Zawsze też zapominałam dostatecznie wcześnie złożyć podanie na wychowawcę kolonijnego no i uznawałam, że właściwie więcej nie potrzebuję. Już pal licho oświadczyny, ale myślę, że on może mieć obawy przed rozpoczęciem ze mną wspólnego życia. U ciotki mam, jak u Pana Boga za piecem i choć on też całe studia mieszkał z rodzicami, to już długi czas od tego upłynął. Między nami jest 8 lat różnicy. Skończył studia mając 25 lat. Więc pomijając roczne bezrobocie jest na innym etapie życia już od lat 6. Jest pełen energii, ale już nie pamięta, jak to jest marzyć, mieć chęci do zmiany czegoś, mieć jakieś wyższe idee. Nie pamięta też, jak to jest móc nie pójść na wykład  często bagatelizuje mój wysiłek naukowy, bo on ma ileś tam dyżurów i wścieka się, gdy czasem sobie odpuszczam. Trochę przejmuje rolę opiekuna i czasami nie jest mi to na rękę.

Może jestem przewrażliwiona i tak tylko mu się rzekło, ale czuję, że coś może być na rzeczy, choć nigdy mi tego nie wyrzucał. Możliwe też, że był to jeden z podświadomych powodów, dla których wzięłam drugi kierunek i znalazłam pracę, chcąc mu pokazać, że mimo iż to tylko studia to pracuję tak samo ciężko jak on. Na szczęście była też masa innych powodów i pewnie, gdybym nie studiowała psychologii, nie zatrzymywałabym się przy każdej pierdółce rozkminiając, co jest uświadomione, a co przypadkiem, ale lubię zdawać sobie sprawę nawet z tych niezbyt miłych rzeczy. A Wy?