czwartek, 24 stycznia 2013

Tłumny nalot

Heh... Na kolejne zaliczenie nie poszłam. Chciałam się nauczyć, serio, serio! Jednakże, gdy tylko spojrzałam w slajdy i zobaczyłam same cyferki - spasowałam.


A ponieważ psychologia decyzji, którą próbowałam sobie przyswoić z dzikich wykresów została zrozumiana przeze mnie w taki sposób, że nawet, jak zdam idąc na egzamin przez zawieje i zamiecie, uszczęśliwi mnie to tak samo, jeśli nie zdam w cieplejszą temperaturę czułam się niemal dumna... No ale może coś pomyliłam ^^'?

Byłam przekonana, że wybieram jak najbardziej humanistyczny fakultet i dupa. Większość z dziedziny ekonomii. No, ale dowiem się, co było i może jakoś tam z teorii ogarnę? Jak nie, biada wykładowcy.


Śmieszne, ale do studiów, mimo że wymarzonych i że dostałam się na nie za 3 razem dopiero, podchodzę bardzo lekko. Psychologia po 3 latach nauczyła mnie jedno wielkie NIC. Owszem tematyka jest ciekawa, ale nijak nie przygotowuje do zawodu. W dupie mam kto, jaką teorię stworzył i w którym wieku, w dupie statystykę i psychometrię. Fajnie, że wiem jak tresować zwierzęta, czy jak powstają u nas emocje, fajnie wiedzieć, jak działa nasza pamięć, ale nie umiem zrozumieć, jak ma mi się to przydać w przyszłości? Wyglądałoby to tak chyba:

ZROZPACZONA WDOWA: Ale ja za nim tak tęęęęęęęsknięęęęę!!!!
JA: Spoko, loko, czas zagoi rany, bo nasza pamięć działa tak i tak. 

Albo:
JA: Każdy tak reaguję na stratę ukochanego, bo czujemy tak i tak, ale to tylko związki chemiczne, więc co mi tam będzie pani wmawiać o jakiejś miłości. A właśnie? Wytresować pani psa?

Dobrze wiem, jakie interesują mnie kierunki zawodowe i pomijając ściśle chemiczne procesy i budowę mózgu, niewiele z tego, co chciałam, dowiedziałam się nowego. Kogoś kto postanowił zostać psychologiem w wieku 10 lat, ciężko zaskoczyć czymś nowym (no może te dzikie fakultety), więc stawiam na praktykę. Gdyby nie wolontariaty i staże, a także mój własny pobyt w szpitalu psychiatrycznym i terapia, nie umiałabym się zachować wobec pacjenta. Dziś zbieram pochwały, jak odgrywane są jakieś scenki na ćwiczeniach, bo zawsze wiem co powiedzieć, ale przeraża mnie, że praktyki prawdopodobnie stracę na parzeniu kawy, a otem mam liczyć na siebie. A reszta? Nic dziwnego, że po gorszych uczelniach nie można znaleźć pracy w tym zawodzie, ale chyba nie rozwiązuje to problemu.

No ale na razie walić uczelnie i pracę, bo zaraz po lekkiej sesyjce są przecież ferie. Tzn. są ferie, jak się zda... No ale już trochę zaleciało mi powietrzem z wolności i muszę powiedzieć, że uwielbiam ją tak kreatywnie wykorzystywać, jak zostając w domu i patrząc, jak ciotka rano musi zapierniczać w ten mróz. To takie... takie... urocze ^^'. Kto chce się do mnie dobrać, musi przytachać tutaj swój tyłek. O dziwo wczoraj przytachały go aż 3 osoby.

1) matka z laptopem, który miewa grypę i nie chce się uruchamiać, mimo że ktoś doinstalował mu drugi system (obie visty).
2) A., który stwierdził, że po pół roku czas dokończyć szlifowanie u mnie tego sufitu, co mu na łęb zleciał
3) moja przyjaciółka Ate, która do mnie zadzwoniła z płaczem:
- MOOOOOOOOOONIAAAAAAAAAAAAAAAAA..... ON UMAAAAAAAAAAAAAAAAAARŁ! Czytam sobie książkę i nagle komputer na mnie pisnął i się wyłączył!!!! ON JUŻ NIE ŻYYYYYYYYJEEEEE!


No to powiedziałam, ze A. u mnie jest i jak chce niech weźmie lapka do nas. Potem ze 2 h patrzyła się, jak A. go rozbiera, jakby operował najważniejszą osobę w jej życiu -_-'. Niestety poszła płyta główna i raczej taniej jej będzie kupić nowego lapka.Tak to jest, jak się kupuje komputer, tylko dlatego, że jest turkusowy...

Potem wróciła do domu i zaczęła mi narzekać, e to straszne, bo nie ma internetu, nie ma komputera i zaskakujące, że narzekała mi na fejsie -_-'. To się nazywa uzależnienie. Skądś dorwała łącze, ale mało jej ;P.
Cóż... pewnie miałabym podobnie. 

Mimo to było mnóstwo śmiechu. Nabijaliśmy się trochę z rozpaczy Ate, aby rozładować atmosferę, koty świrowały, a ciocia... ciocia, która potrafi być nieznośna, w końcu była zadowolona i radosna. Wcześniej nie rozumiałam jej lęku przed samotnością, ale gdy zbiegło się do nas tyle ludzi i było tak wesoło, do aspołecznej mnie dotarło. Dotarło, że to ja będę mieć życie, jakie wymarzyła sobie ciotka, i że tak mało je doceniam, bo dla mnie to takie oczywiste, że te osoby w moim życiu są i będą.... I chyba tak... chyba mam ochotę na więcej ludzi i częściej.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Niespodzianki

Kto nie lubi niespodzianek? Ponoć ubóstwia je większość z nas. Lubimy, jak coś się dzieje, lubimy być zaskakiwani, ale też zależy czym.

Mnie osobiście sesja zaskoczyła, jak co roku zima drogowców. Miałam tak niewiele zajęć i wchłonęłam w wir pracy, że jakoś przegapiłam mowę o zbliżających się terminach, a gdy nadeszły wciąż nie mogłam uwierzyć w to, do tego stopnia, że aż wybrałam zabijanie potworków w Guild Wars. Osobiście uważam, że skoro niektórzy potrafią w tymże okresie myć nawet okna, byleby tylko nie siadać do nauki, stwierdziłam, że obędę się bez tych desperackich czynów i szczerze będę się opierdalać. Myślałam, że przejdę się na pierwszy egzamin po prostu, aby obejrzeć pytania, a jak poczuję poprawek zew, zrodzi się we mnie wyższa motywacja. Niestety plan nie wypalił. Nawet, jakbym chciała zapamiętać pytania, tyle było tam dziwnych nazw i nazwisk, żebym nie spamiętała. Kojarzyłam jakieś 2 pytania na 35, mimo że byłam na każdych zajęciach. Maznęłam co miałam i wyszłam pierwsza z sali. Nie mam pojęcia, jak to jest możliwe ustrzelać 60%, ale mnie się udało... -_-'. Moje lenistwo zostało pogłaskane po głowie i zamiast się uczyć dalej, wysłałam je, aby się wyhasało w knajpie na koncercie. 


Rozmowa z moją 10letnią podopieczną:
J: Mam do zrobienia prezentację o naturalnych wrogach, np. wilk jest naturalnym wrogiem zająca, pomożesz?
JA: No jasne, już mam! Sesja! Sesja, jest naturalnym wrogiem studenta.
J: Sesja? Co to? 
JA: Wyobraź sobie, że nie masz w szkole tych wszystkich klasówek i kartkówek. Cały semestr jest fajnie i luźno, a na koniec musisz zaliczyć to wszystko po kolei, każdy przedmiot  z osobna i wszystko w tym samym czasie. Tak mają studenci i ten okres zdawania egzaminów nazywamy sesją.
J: COOOOOOOOOOOOOOOOOOO? - i dam sobie rękę urżnąć, że jej mina wyrażała rasowe, polskie "Ja pierdolę". Jestem z niej taka dumna <3.

Kolejną niespodzianką był list, który dostałam od M. Tak, tak tego w więziennym zakładzie psychiatrycznym. Okazało się, że eks nosi jego dziecko ^^'. Synek schizofreniczki i tatusia alkoholika, po x próbach samobójczych (kto by je tam zliczył) zapewne będzie uroczym dzieciakiem... Wydało mi się to śmieszne, że M. tak latał za mną, nie chcąc bym chajtnęła się z A., a tu proszę sam przeskoczył do kolejnego etapu. Jestem... co najmniej ciekawa, jak to wszystko oboje posklejają.

Tym, którym podobał się poprzedni post napomknę, że kumpel A. się zakochał w końcu tak na poważnie. Był gotowy zacząć chodzić z nią na serio, ale okazało się, że jest ten trzeci... Cóż... życie go nie oszczędza. No ale dość tych plotek, bo telenowela nie tyczy się tylko moich przyjaciół.


Wpadłam na genialny pomysł zaproszenia gościa, który się we mnie kocha (i nie, nie mam na myśli A.) na koncert. Nie zamierzam przyjąć tego uczucia, ale nie raz z mojej strony padało stanowcze nie, a kontakt dalej jest... Ignorowałam go z 2 lata i nic, więc czas było coś z tym zrobić. Czemu więc zaprosiłam go na koncert? No, haczyk był w tym, że mnie na koncert z kolei zaprosił A... Miałam nadzieję, że A. na jego oczach zaznaczy swój teren, i jakoś się dogadają, co moja przyjaciółka poddała w wątpliwość, więc... dobrze że jednak nie przyszedł. Chociaż, rozglądając się za swoim nieznośnym kolegą stałam się celem podrywu kilku innych facetów... "Bo przecież ona na mnie patrzyła!". W sumie fajnie, już nie myślą, że jestem nieletnia (CHWAŁA MAKIJAŻOM), choć nadal nie kumam, dlaczego zwykła, wymieniona z facetem uwaga na temat durnej piosenki, może zachęcić go do objęcia moich pleców, przy udawanym schylaniu do ucha. Grrrr. Z kimkolwiek z nich, gdyby chciało się kulturalnie porozmawiać, trzeba by było zaczynać od wypierdalaj -_-'. Myślicie, że niektórzy faceci mają mózg w kształcie orzeszka? Nic bardziej mylnego! Jednak zdecydowanie stawiam na ŻOŁĄDŹ!


A teraz trochę przesłodzę tą notkę, bo A., jak zwykle był fantastyczny. Śmiało można z nim pogadać o wszystkim. Tak nawet o tym, że ktoś mnie podrywał, i było mi miło z tego powodu, choć niezręcznie. On też żartuje z tego, jak do niego flirt leci. No, ale to jeszcze nic, bo po pijaku znowu nagadałam durnot w drodze powrotnej takich, że hej. Mam taką dziwną przypadłość, że po mnie nie widać upojenia alkoholowego dopóki nie otworzę ust. Zachowuję się normalnie, chodzę normalnie, mam trzeźwe spojrzenie, umiem się kimś zająć, a i nawet mówię logicznie, ale po tym CO mówię, można idealnie badać poziom promili we krwi. I po godzinie od wysłuchania mojej litanii nieistniejących problemów A, pieścił mnie, jak swoją najwspanialszą księżniczkę. Jeśli on miał, kiedyś normalny mózg to miłość chyba go przeżuła i przykleiła do czaszki z moim imieniem. On zawsze potrafi spojrzeć na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy i zachwycić się nawet krostami na twarzy. To musi być miłość. Kiedy tylko sobie przypomnę, jak się wściekłam na niego i zaczęłam krzyczeć na środku drogi, a on nic nie mówiąc ucałował moją dłoń i po prostu odszedł, bym ochłonęła... Tiaaaa chciałabym wiedzieć co ten jego przeżuty mózg widzi na moim miejscu... ^^'.

Rozmowa z kolegą, którego zjebałam z góry na dół za byle co:
JA: Sorry, ale wiesz mam bordeline, tzn nie panuję nad swoimi emocjami...
ON: E, tam luz. Nie wiem co to borderline, mnie tam wystarczy, że jesteś kobietą -_-'


Cóż... też nie jesteśmy idealne. Jednakże tym razem mam pełną świadomość, że to on bardziej pracuje nad sobą, a ja wciąż powielam błędy. Wszystko to, co mogłam mu wcześniej zarzucić, zniknęło. To co zarzucał mi on... śmiało na to dalej może narzekać. Wypadam przy nim czarno. Czarno, jak owca z paskudnym charakterem, którą jakimś cudem jego oczy przyozdabiają w przepaskę dla MISS ŚWIATA.

niedziela, 13 stycznia 2013

Kobiety wolą chujów?

Wczoraj miałam taki mini zlocik z forum psychologicznego, na którym poznałam Miśka. Jedna z uczestniczek zlotu poopowiadała mi nieco o przeszłości A., bo znają się dłużej. Nie żebym nie wiedziała, że Miśka raniły kobiety, zdradzały, manipulowały i oszukiwały, ale nie wiedziałam, że aż tyle ich było. Wielce się zdziwiłam, gdy dosłuchałam dalszych losów owych panien, które powychodziły za facetów, którzy z kolei je zdradzali, nie szanowali, okłamywali itd. Pytanie klucz: czemu zostawiły takiego chłopa, dla kogoś kto miał ich w dupie?

Od dawna psycholodzy wiedzą, że niektórzy uwielbiają zbawiać świat, i czują się bardziej wartościowi, gdy "oswoją bestię". Takie kobiety mają dość dziwny tok myślenia... Uderzył? No to co, przecież przeprosił, mówił, że postara się zmienić! Oj, uderzył drugi raz? Ale on nie chciał, nie można tak hop siup się zmienić... Niektóre z kolei mają tak niski system wartości, że myślą, iż zasługują na takie traktowanie i trudniej im przyjąć czułość, bo to coś nowego, nie wiedzą, że można dostać ją ot tak, po prostu, bez niczego w zamian, więc psują dobre związki. Jeszcze inne naoglądały się oper mydlanych i są przekonane, że miłość zwycięży wszystko, wystarczy zacisnąć jakiś czas zęby...


Podejrzewam, że wybieranie takich "twardzieli" ma, jednak też inne podłoże. Wiele kobiet męskość kojarzy właśnie z nieczułym, zimnym draniem. W naszej kulturze zakorzeniony jest obraz głowy rodziny, silnego przywódcy. Przy tym facet sprzątający po sobie, lubiący się przytulać wypada co najmniej kiepsko. Nie wszystkie kobiety oczywiście tak wybierają, bo ten model zaczyna się zmieniać, momentami tak diametralnie, że w gimnazjum chłopcy robią sobie makijaż, ale sprawy które raz nabrały obrotów, do dziś zamieniają się w poszerzający się łańcuszek. Kobieta, która jest pod urokiem słodkiego, opiekuńczego faceta, ale pragnąca czegoś innego, być zdominowaną, w końcu rani tego opiekuńczego, uciekając do innego. Jak już go zrani, z kolei czuły, opiekuńczy facet zaczyna się zmieniać, bo laski nie lecą na "ciepłe kluchy", albo co gorsza przyjmują postawę: "kobiety ranią, to ja też będę". Potem taki facet załóżmy, że trafia w końcu na kobietę, która szuka stabilizacji, jest szczera, ufna, otwarta, pragnie, by się nią zaopiekowano, i co? Dostanie po dupie, po czym sama może zacząć nienawidzić facetów i podawać krzywdę dalej. Tak łatwo poszerzać zło...

...trudniej krzywdę naprawić... Ja również znalazłam się w niekomfortowej sytuacji. A., tak bardzo bał się, że sytuacja może się powtórzyć, że niemal zakładał, iż tak właśnie jest! Potrafił odtrącić mnie, gdy płakałam, bo był przekonany, że chcę coś na nim wymusić. Bolało jak cholera. Nie można było z nim nawet porozmawiać o tym, że boli, bo był przekonany, że nim manipuluję! Prawdopodobnie, gdybym nie znała jego historii, odpuściłabym, utwierdzając go w przekonaniu, że kobiety to zło. Dużo potrzebował tłumaczeń, czasu, który pokazał, że nie mam niecnych planów, aby przywrócić jego wiarę, która chwiała się najmocniej, gdy w pełni się zaangażował. Podejrzewam jednak, że nie jedna z Was faceta takiego spotkała. Zranionego, nieufnego, wrażliwego. Na szczęście A. nauczył mi się ufać, ale np jego kumpel, który gdy raz został zdradzony, zdradzał potem każdą swoją partnerkę i do tej pory żadnej, ale to żadnej nie powiedział, że kocha... Gdy stawiały ultimatum, wolał się uchlać i płakać po stracie przez pół roku, niż przyznać, że się zakochał...


Cóż... w pewnym sensie też "oswajałam bestię", ale moja bestia była ze mną szczera. Kumpel A. żadnej dziewczynie nie opowiedział, dlaczego tak się zachowuje, ani razu się nie otworzył tylko siedzi w zamkniętej skorupie, co zmianom stanowczo nie sprzyja. Trzeba wyczuć, co nam się opłaca, a gdzie oberwiemy mocno, z cieniem zaledwie szansy, że nam się uda. No i są też pewne granice. Odtrącić kobietę, gdy płacze, a zdradzić ją, wyzwać, czy uderzyć to ciut inna ranga.

Inna sprawa, że nigdy, przenigdy nie wolno poświęcać się dla drugiej osoby, czy zmieniać dla niej życia. Czym to się może skończyć, świetnie ilustruje przyjaciółka A. Studiowała, miała bogatego faceta, który poprosił ją aby rzuciła studia, przeszła na jego utrzymanie i urodziła mu dziecko. Tak też zrobiła. Zaraz po porodzie facet się rozpłynął w powietrzu. Alimentów nie płaci, ona studiów nie skończyła i dorabia sobie jako kelnerka, pomiędzy opieką nad dzieckiem. Jaka przyszłość ją czeka?

Więc jak mi jakaś koleżanka mówi, że rzuca studia/pracę i leci do jakiegoś Włocha, czy Holendra, bo zakochała się w wakacje, niemal dostaję trzęsiawki. Skąd ta durna naiwność się bierze? Rzucać wszystko dla nowo poznanej osoby? W życiu bym tak nie mogła. A. znałam już dłuższy czas, gdy zaczęliśmy związek na odległość i nie miał on pracy, a mimo to na jego miejscu nie wiem czy umiałabym się przeprowadzić dla siebie. Laska po pobycie w psychiatryku, borderline, dopiero co po stracie najbliższej osoby, nie jest kimś, w kim powinno się pokładać nadzieje. Wiedział, że moje związki kończyły się góra kilka tygodni po ich rozpoczęciu, a mimo to odrzucił lepszą ofertę pracy i wprowadził się tutaj. Dziś mam do niego za to duży szacunek, ale wtedy bałam się, bałam się że nie podołam czemuś poważnemu i zranię go mocniej, niż którakolwiek inna dziewczyna, bo zostanie z niczym. Z pracą, która go wykańcza i walącym się domem, który wynajmuje. Podejrzewam, że zrobił to właśnie dlatego, że jest wrażliwym facet, który pragnął kochać i być kochanym, taki miał priorytet i nie ukrywam, że ta właśnie wrażliwość, mimo wcześniejszych nauk, ostro za niego zaryzykowała.

Ogólnie wrażliwe osoby to mają przesrane... ;/


A Wy, co o tym myślicie? Czy wolicie opiekuńczego, miłego faceta, czy dominującego, chłodnego, na dystans? Czy krzywdzenie siebie samych jest dla Was czymś mniej ważnym od miłości? Dałybyście szansę kumplowi A.? Albo czy dałybyście szansę mojemu A., nie znając jego historii? I na koniec, jak myślicie, jakie są jeszcze powody wybierania kogoś, kto nas rani?

Czekam na dyskusję :)))

wtorek, 8 stycznia 2013

Miłość - nauka życia

Miłość jest jak tama. Jeśli pozwolisz, aby przez szczelinę sączyła się strużka wody, to w końcu rozsadza ona mury i nadchodzi taka chwila, w której nie zdołasz opanować żywiołu. A kiedy mury runą, miłość zawładnie wszystkim. I nie ma wtedy sensu zastanawiać się, co jest możliwe, a co nie, i czy zdołamy zatrzymać przy sobie ukochaną osobę. Kochać – to utracić panowanie nad sobą.
Paulo Coelho

Po raz pierwszy chyba zabrakło mi słów. Nie wiedziałam, co chcę napisać, czy w ogóle chcę? Życie pędzi, jak oszalałe. Dopiero był Nowy Rok,a już jest prawie 10 stycznia, i kiedy to? Najpierw święta, potem parę dni wolnego na podgonienie anglika w Speak Up, metamorfoza, dzięki poświątecznym wyprzedażom i Sylwester, odchorowanie Sylwestra, spotkanie się z dawnymi przyjaciółmi, a potem wyjazd do Białegostoku na kolejne święta.

Bałam się niezręcznej atmosfery po tym, co zadziało się u rodziców A., ale czas zaliczam do bardzo udanego. Dużo śmiechu, rozmów przy winie i szczerości między mną a A. Wyjaśniłam mu brednie, które mi wyciekły po alko w Sylwestra i skąd mogłyby wynikać. Powiedziałam też, że nie zamierzam go naciskać na żaden ślub, ale jak sam gderał o zaręczynach to i ja się nakręciłam, przez co, co okazja, to rozczarowanie na mojej twarzy. I tym razem nie zbył mnie żadnym żartem. Zauważył tylko, że jeśli się hajtniemy wcześniej to stracę rentę, więc skoro i tak musimy czekać te 2,5 roku, to woli nazbierać więcej i kupić mi naprawdę wyjątkowy pierścionek, a nie za kilka stów. Uparł się mimo moich zapewnień, że te "kilka stów" to i tak byłoby dla mnie za dużo. Owszem jestem materialistką, kto nie jest, i owszem masę kasy poświęcam na nowości techniczne, ale moje pierścionki, jakie mam, kupuję za max 3 dychy ^^'. No może te, co dostałam od babci są warte więcej, ale resztę pogubiłam. Droższego pierścionka przy moim roztrzepaniu, bałabym się nosić. Z drugiej strony... nie ukrywam, że trochę mi to zaimponowało.


Rozmawialiśmy też o planach. On bardzo serio podchodzi do mojej chęci założenia firmy, a gdy powiedziałam, że jak nie wyjdzie będzie lipa, bo z pracą dla psychologa tu ciężko, więc szkoda, że on nie chce wyjechać za granicę, zaskoczył mnie. Nie raz deklarował, że kocha ten kraj i chce w nim pozostać, więc przestałam brać pod uwagę większe możliwości. Tym razem, jednak powiedział, że pozwoliłby mi pojechać na kilka miesięcy, rozeznać się i jeśli czekałby nas tam lepszy byt, to by do mnie dołączył. Podał mi też inny sposób na życie i nie miałby nic przeciwko temu, abym po psychologii (jeśli dostałabym się na medycynę) zamieszkała z jego rodzicami w Białymstoku. Umówmy się w Warszawie prawie nie ma szans, aby się tam wepchnąć i nie stać byłoby mnie, aby dalej studiować i płacić za czynsz. A. sam stwierdził, że jego Warszawa męczy trochę i jakby znalazł pracę przeniósłby się ze mną. Jego rodzice mają dom, A. i ja mielibyśmy piętro dla siebie. Plan jakiś zawsze jest. Były też rozmowy, gdzie chcielibyśmy mieszkać, gdybyśmy mogli strzelać. Ja marzę o nadmorskiej miejscowości, on o rozwijającym się mieście, więc oboje zgodziliśmy się, co do Trójmiasta.


Po raz pierwszy wybiegaliśmy w przyszłość, bez nastawiania się, ale z marzeniami i wyliczając możliwości, jakie na nas czekają. Co będzie to będzie, ale gdy rozszerzył mi się horyzont, bo wiem, że A. tak czy siak mnie popiera i nie zamierza ograniczać, poczułam jak rosną mi skrzydła. Z zapartym tchem, czekam na przyszłość!

Pojawił się też temat dziecka, że fajnie byłoby zaplanować, kiedy się urodzi, że można nawet na moim 5 roku się postarać, tak abym urodziła potem w czerwcu. Byłam w szoku, bo jeszcze kilka miesięcy temu, byłam przekonana, że on nie chce dzieci... Oczywiście raczej o dziecko postaramy się później, ale sam fakt..

Także już nie czekam na metalowe kółko. Czuję się więcej niż zaręczona - pewna swojego faceta, z którym układa się coraz lepiej. Po kilku kryzysach i kłótniach, gdzie sprawdziliśmy nasze rozwiązywanie problemów, nie boję się już, że coś może się posypać. Wiem, że o wszystkim mogę z nim pogadać, i że nawet jak zarzucę mu bezczelność, nie walnie fochem, tylko spyta o argumenty, dlaczego tak myślę. Wiem też, że myśli o mnie naprawdę poważnie i że to, czego chcemy, osiągniemy, razem. Tak, owszem nie ruszają mnie już foty panien młodych na facebooku, na wszystko jest swój czas, a jeśli 3/4 moich znajomych zaręcza się po kilku miesiącach znajomości, to nie zamierzam zazdrościć komuś głupoty. Owszem smutno mi było widząc, że inni faceci są w stanie zdecydować się wcześniej, ale dziś uważam, że robimy dobrze. Trzeba wiedzieć, czy nasze marzenia młodości się pokrywają, czy umiemy chodzić na kompromisy, czy z czegoś zrezygnować, aby być z drugim i nie żałować straty. A po kilku miesiącach można liczyć jedynie na łut szczęścia, że to, czego chcą obie osoby się jakimś cudem pokryje. No... ew. na pantoflarza ;P.

Znam Miśka od 5 lat, a dopiero  teraz wyznał mi, że mógłby zaryzykować i opuścić Polskę. Jak dobrze można poznać kogoś w kilka miesięcy? I jak już w tym wieku można zaplanować całą przyszłość i wiedzieć, czego się chce? Jestem osobą raczej zdecydowaną, wiedzącą, co mnie kręci, a co nie, a mimo to gdy tylko pojawia się jakaś fajna szansa, mam ochotę piszczeć z podekscytowania. Jesteśmy młodzi, ciekawi. Zmieniają cię cele, zmieniają potrzeby. 

Miłość, taka prawdziwa to przede wszystkim nauka o ludziach. O ludziach, którzy dynamicznie się zmieniają. Jeśli za tym nie nadążymy, zgubimy się w rutynie - to nasze związki nie przetrwają. Życzę więc sobie i Wam, abyśmy wszyscy potrafili być mądrzejsi w tych trudnych sprawach. No i... dajcie mi po gębie, jak znów zacznę narzekać na A., albo kopa na rozpęd, aby z nim po prostu porozmawiać. Bo niby takie proste, a takie trudne.

Na koniec mój A. ze swoją siostrzenicą. Do twarzy mu, nie? ;P
______________________________________________

A. złożył swoją głowę na moim brzuchu i wtulił się we mnie. 
- Moja ty niunia kochana - powiedział do mojego brzucha.
W oczach zakręciły mi się łzy. Byłam w szoku. Niunia? Nigdy tak do mnie mówił, a teraz tak nagle... nazwał mnie, nieświadomie, zupełnie w ten sam sposób, co babcia. Czy może być lepszy dowód miłości?

środa, 2 stycznia 2013

Happy New Year :)))

Miałam dodać wpis jeszcze do starego roku, aczkolwiek nie wyszło, więc zostaliście bez życzeń ode mnie. Nie piłam za dużo, ale strasznie namieszałam i gdy wybiła północ wyglądałam już, jak stara alkoholiczka szukająca kieliszków z szampanem "bez właścicieli".

Chciałabym rzec, oby ten przyszły rok był lepszy, ale nie sądzę, by mógłby być, więc będę trzymać kciuki, aby chociaż utrzymać poziom. Szczególnie, że rok temu  pisałam mniej więcej to samo, nie umiałabym chyba wybrać, który z poprzednich 2 lat podobał mi się bardziej. Wiem, jedno: jeśli w kolejny rok wchodzi się z uśmiechem, pełnym nowych wrażeń, nie ma sensu zastanawiać się i wybierać, co lepsze, co gorsze, gdzie więcej kłótni z A., gdzie więcej wyjazdów, tylko trzeba cieszyć się z tego, co jest!


Aczkolwiek rok zaczęłam nie za ciekawie niestety. Z uśmiechem i owszem, ale po pijaku powiedziałam A., jak mnie wnerwia jego gadanie o zaręczynach, i jak długo na nie czekałam przez to jego nakręcanie mnie. Potem wyrzygałam wszystko, co zjadłam, zrobiłam dziką fotę potarganego A. i wstawiłam na facebooka zbierając lajki naszych znajomych, po czym popłakałam się, wskoczyłam mu naga do łóżka  i krzyczałam, jak ja to nie chcę mieć z nim seksu, że się muszę zmuszać, ale w zasadzie to mogę zrobić mu loda, jak chce, bo jestem tak pijana, że mi wszystko jedno... -_-'. Rano mieliśmy dość poważną rozmowę i mam wrażenie, że mimo moich zapewnień, iż gadałam głupoty, A. nie do końca mi wierzył i coś czuję, że przed każdym stosunkiem będę musiała go sto razy zapewniać, że jest ok i też tego chcę... Na razie zaciął się na: "Jeśli nie chcesz seksu, nie będziemy go uprawiać, nie zależy mi". Grrrr.... Nie wiem już sama, czy to słodkie czy złośliwe. 
Cóż panie i panowie, nie ukrywajmy - wymiotłam sylwester.

Kolejnym rozczarowaniem był fakt, iż zrobiłam wszystko, aby wyglądać perfekcyjnie, a okazało się, że mimo nowej fryzury i genialnego makijażu, którego dopiero się uczę, więc zabrał mi ze dwie godziny, żadnym ze zdjęć nie mogłam się nikomu pochwalić. Czas w końcu spojrzeć prawdzie w oczy - zaczynam być naprawdę puszysta. Bluzka nie dopinała mi się na cyckach i unosiła się tak, że prawie na każdym zdjęciu między guzikami było widać moje ciało i stanik. Niedawno kupiłam sobie też nowe, większe spodnie, ale jak tylko się zsuną tak, by wbić się w mój brzuch robiąc pod bluzką o takie coś:



to mam ochotę podciągnąć je pod samą szyję, mimo że mój poziom nie jest aż tak zaawansowany, jak na zdjęciu. Bluzki z dużym dekoltem również przestały dobrze na mnie leżeć. Znikły wystające kości nad biustem, a on sam wydaje się być zbyt duży do mojej sylwetki, więc spłaszczam go sportowymi stanikami, które jakoś to modelują. Niestety nic nie wymodeluje ramion, od których niektóre, krótkie rękawy bluzek odznaczają się podobnie jak spodnie na bokach.

Niedawno, jak byłam u lekarza spytał mnie ile ważę. Rzuciłam prawdopodobną liczbą, bo wagi unikam, jak ognia. Jednak, gdy lekarz zauważył, że "50 parę" nie jest zbyt konkretne, wziął mnie do ważenia. Waga rzeczywiście pokazała 50 parę, bo 59,8 kg... ale spaliłam się ze wstydu i załamałam totalnie. To znaczy, że po anoreksji zamiast przytyć 8 kg, przytyłam aż 20! Zdecydowanie wiem już skąd moje chujowe samopoczucie, bo nie było to zbyt zdrowe i koniec z półcelami,wymówkami bo ja serio MUSZĘ schudnąć i zamierzam nad tym ostro popracować w tym roku. A ponieważ po powrocie do mięsa ostro sobie odbiłam i po świętach już rzygam szynką (moim niegdysiejszym przysmakiem), tym razem musi się udać!

Kolejnym z celi jest bycie mniej nerwową i bardziej szczerą. Wielu rzeczy A. nie mówiłam, a czasem mówiłam dużo i o innych, aby ukryć to, co mnie boli. Nie będzie żadnych tematów tabu, nawet jeśli przez poruszenie, któregoś z nich, miałby poczuć presję. Muszę unikać takich sytuacji, gdzie on porusza temat, jak jestem pijana, a ja nagle chętnie dzielę się z nim moimi spostrzeżeniami, bo skoro sam zaczął wydaje mi się to odpowiednie, mimo że nie potrafię za dobrze wytłumaczyć, o co mi chodzi.


Przede mną niesamowity rok i czuję to, mimo zbliżającej się sesji. W piątek jadę na kolejne Boże Narodzenie. Misiek jest prawosławny, więc przynajmniej nie musimy się sobą dzielić odwiedzając rodziny. Katolickie święta spędza ze mną (jestem niewierząca, ale traktuję to jako tradycję), a ja jadę z nim  do Białegostoku na jego święta. Mam nadzieję znaleźć czas, aby z nim pogadać, choć mimo moich sylwestrowych durnot zachował się naprawdę fajnie.

Cóż mam nadzieję, że Wy zachowaliście więcej taktu w Sylwestra. A na koniec mojej notki zamiast życzeń na Nowy Rok, który już nastał poproszę, abyście wszyscy się chwilkę zadumali i wybrali 3 najwspanialsze wspomnienia z 2012.  Macie coś takiego? Ja wybrałam z trudnością:

1) Leżę na dmuchanym kole, na przezroczystych wodach Morza Czarnego. Słoneczko przyjemnie grzeje, meduza niebezpiecznie smyra po tyłku. Mogłabym się położyć i pozwolić znieść prądowi do Turcji, tak mi dobrze było.

2) Wesele znajomych A. Alkohol daje się wszystkim we znaki. Rwiemy się do tańca, skoczna melodia. Ja i A. łapiemy się za ręce i zaczynamy kręcić i skakać w kółeczko. Dołączają do nas jego rodzice, łapią po jednym z moich ramion, przytulamy się ściśle w tym małym kółeczku, zderzając niemal czołami. Kręcimy się, głośno śmiejemy. Po raz pierwszy czułam, że mam prawdziwą rodzinę. Nawet mimo tego, iż mój A. ma problemy ze stawami i od trzech lat coś mu się kolano zgiąć nie może ;P.

3) Jadę na Krym i leżę na górnej kuszetce zasypiając. Jest noc i ktoś uchylił delikatnie okno, przez które leci przyjemny chłodek. Zamykam oczy patrząc na obcy kraj, jak jego światła przemykają za oknem, mam wrażenie, że jestem w jakimś magicznym świecie.